Rozdział 8

117 20 1
                                    

Rion


– To cholerstwo jest wyższe, niż to zapamiętałem – zauważył Rion, od dłuższego czasu przyglądając się górom.

Były one w całości popękanymi, rojącymi się od ostrych odłamków skałami, porośniętymi kosodrzewiną i karłowatymi świerkami. Przestrzeń pomiędzy nimi była mlecznobiała od mgły. Wił się tam też dość głęboki strumień, którego idealnie błękitne wody rzeźbiły wiekami w skale szeroki wąwóz, wytyczający ledwo widoczną ścieżkę. Jasnoszary kamień lśnił złociście w promieniach zachodzącego słońca, był wręcz zachęcający.

Ale to tylko pozory.

To Święte Góry. Tutaj nic nie jest takie, jak powinno. To miejsce rządzi się własnymi prawami, nieznanymi większości śmiałków, którzy odważyli się w nie zapuścić. Choć od zawsze było najważniejszą ostoją wyvernów, wielu z nich nie wróciło stamtąd. Zmieniały się cały czas, więc stworzenie dobrej mapy było wręcz niemożliwe, bo już następnego dnia mogła się okazać nieaktualną. Ponadto pozostawali jeszcze stali mieszkańcy i magiczne stworzenia...

– Cicho. Idę przodem – warknął Mark. Podpierając się wielkim kijem, ruszył wyboistą, kamienistą ścieżką do podnóża gór.

– Zauważyłem, że „cicho" stało się ostatnio twoim ulubionym słowem. – Rion ewidentnie miał ochotę na kłótnię.

– Czemu tak sądzisz? – Odwrócił się, zaskoczony.

– Bo podejrzanie często nas nim raczysz. Praktycznie co drugą wypowiedź tak komentujesz.

– Naprawdę? Nie zauważyłem. W takim razie, skoro sobie to wyjaśniliśmy, może już ruszymy? Nie mam ochoty stać tutaj jeszcze dłużej, już wystarczająco dużo czasu straciliśmy na biwak.

– No nie wiem, czy nie lepiej by było poczekać do rana – upierał się rudy. Z niepokojem patrzył w niebo za nimi, gdzie zebrało się potężne kłębowisko ciemnych chmur.

– Idź, Rell. Jeśli nie dostaniemy się tam przed zmierzchem, wpadniemy w ręce pościgu – pogonił stojący trochę z tyłu Ryjisjaveeik. Wyglądał zupełnie, jakby próbował schować się w swoim czarnym płaszczu, spod kaptura widać było tylko kawałek podbródka i mieniące się czerwienią oczy. Kamuflaż był konieczny – zwolennicy zabitego przez niego Tallora za wszelką cenę usiłowali go znaleźć. W każdym miasteczku, które mijali, był pierwszy na liście poszukiwanych.


***


Wiatr przeraźliwie gwizdał w gałęziach karłowatych, powykręcanych sosen. Kłęby mgły wiły się dookoła, osadzając krople wody na długich włosach trzech wyvernów. Gdzieś z daleka słychać było głuche echa uderzeń piorunów, co jakiś czas otaczającą ich szarość rozświetlały purpurowe błyski.

– A nie mówiłem? – powtarzał raz po raz Rion, z ciekawością wystawiając głowę z jaskini, którą jakimś cudem znaleźli.

– Zamknij się – syknął Mark, nie chcąc prowokować Riona kolejnym „cicho". Od jakiegoś czasu bezskutecznie próbował z Ryjisjaveeikiem rozpalić ognisko, lecz wilgotnego drewna nie imały się nawet najpotężniejsze zaklęcia magiczne, a co dopiero tradycyjne metody, do których przeszli teraz.

W końcu jednak uniósł się dym i sterta patyków rozjarzyła się czerwonawym blaskiem.

– Mówcie mi „mistrzu" – uśmiechnął się złośliwie Mark. Od cebulek długich czarnych włosów, po sznurówki wojskowych butów zdawał się jednym wielkim objawieniem dumy.

Trylogia Pożeracza Światów: PreludiumOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz