Mark
W momencie, gdy rodzice wchodzili do pokoju, Mark podjął szybką i niekoniecznie rozważną decyzję – rzucił się w stronę okna i skoczył na oddaloną o kilka metrów ziemię. Błoto z kałuży oblepiło mu spodnie, a intensywny deszcz na moment oślepił. Wściekłym ruchem odgarnął z czoła mokre włosy.
Dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, że kompletnie nie wie, dokąd pójść. W domu z pewnością nie mógł pokazać się cały i zdrowy, a sąsiedzi nie należeli w końcu do życzliwych i gościnnych. Nocy na dworze również nie mógł spędzić – przenikliwe zimno dokuczało, przewiewając i tak mokre już ubranie. Wiatr poruszał koronami łysych, sędziwych drzew nad jego głową, potężne gałęzie skrzypiały cicho.
Ruszył szybkim truchtem do widocznej w głębi ogromnego ogrodu altany.
Doświadczał tej przyjemności od zaledwie paru godzin, ale już wiedział, że kocha biegać. To było lepsze, niż magia. Lepsze, niż dający ukojenie od bólu sen.
Jednym susem pokonał kamienne schodki. Usiadł po turecku na samym środku małej drewnianej budowli, w jedynej jej suchej części. Nie dawała wiele schronienia – wiatr spokojnie hulał pomiędzy belkami; cała konstrukcja sprawiała wrażenie, jakby zaraz miała zawalić się pod jego wpływem. Zamknął oczy i jeszcze raz przypomniał sobie ze wszystkimi szczegółami dzisiejsze wydarzenia.
Były jego dwudzieste szóste urodziny, 31 grudnia 1821 roku. Spędzał ten dzień jak każdy inny, siedząc na ławce przed małym barem, otulony w grube futra, i patrzył, jak Allan razem ze swoimi kolegami ze szkoły oficerskiej dumnie przemierza ulicę na grzbiecie wspaniałego rumaka bojowego. Nigdy nie wyobrażał sobie siebie na jego miejscu, bo wtedy kalectwo doskwierało mu jeszcze bardziej. Ale zawsze musiał wbijać sobie paznokcie we wnętrze dłoni, by tego nie robić.
Ten dzień był jednak inny, niż poprzednie.
Z baru wyszło dwóch podejrzanie wyglądających mężczyzn. U obu od razu rzucały się w oczy długie do ramion włosy i brody pokryte kilkudniowym zarostem. Pierwszy był blondynem, drugi okazał się tak intensywnie rudy, że nie można było na nim dłużej zatrzymać wzroku. Obaj mieli oczy w kolorze czystego szkarłatu i zachowywali się jak rodem z innego wieku. Mark przypasował blondyna do późnej starożytności, a rudego do schyłkowego średniowiecza. Obaj, zupełnie na niego nie zważając, usiedli na tej samej ławce i rozpoczęli rozmowę w dziwnym, śpiewnym języku, przywodzącym na myśl mieszankę norweskiego i rosyjskiego. Po chwili przestał zwracać na nich uwagę i na powrót zajął się czytaniem książki. Jakiś czas później poczuł na ramieniu czyjś dotyk. Rudzielec, bacznie przyglądając się jego twarzy, spytał, marszcząc brwi:
– My się przypadkiem nie znamy?
– Nie. Raczej nie – odparł, na powrót zaciekawiwszy się tymi osobistościami. A raczej tym, w jaki sposób mógłby ich najdelikatniej zbyć.
Mężczyzna ścisnął mu dłoń z wręcz niewyobrażalną siłą i oznajmił:
– Rion Rell.
– Mark von Lahman.
Rudy uśmiechnął się kpiarsko:
– Poproszę o pełne nazwisko.
– Mark Wilhelm Walter Otfried von Lahman – odparł. – Ale co to ma do rzeczy?
Wtedy, zanim jego rozmówca zdążył skomentować, blondyn podniósł się z ławki i klękając tuż przed Markiem, syknął do towarzysza:
– To on.

CZYTASZ
Trylogia Pożeracza Światów: Preludium
FantasyMyślisz, że to smoki są przerażające? To znaczy, że nigdy nie widziałeś wyverna. Rok 1821, świat podobny do naszego. Życie niepełnosprawnego Marka von Lahmana zmienia się, gdy zostaje on zwerbowany w szeregi wyvernów. Od samego początku coś jest wła...