Allan
Stopy zapadały się w miękkim mchu prawie do połowy łydki. Pod nim kryły się korzenie drzew, więc naprawdę musiał uważać, by się o jakiś nie potknąć. Z powykręcanych pni zwieszały się pnącza, brudne i cuchnące. Podmokły grunt wydzielał dość mocny fetor zaawansowanego rozkładu. Na początku mu przeszkadzał – nie mógł zmusić płuc do zaczerpnięcia kolejnego oddechu, zanosił się głośnym kaszlem, zdolnym do wykurzenia z kryjówki najgłębiej śpiącego nocnego drapieżnika. Nie miał pojęcia, co tu żyło, więc na razie się nie bał. A ciężkość powietrza w końcu była możliwa do przyzwyczajenia... Po pewnym czasie oddychał w miarę swobodnie.
Dzielnie posuwał się naprzód, krok za krokiem, chociaż Opatrzność uczyniła wszystko, by tylko mu tę drogę obrzydzić. Buty były już ciężkie od obklejającego je błota, co nie pomagało w unoszeniu bolących ze zmęczenia nóg. Między identycznymi niskimi drzewami snuły się kosmyki gęstej mgły, ograniczającej widoczność. Nawet jakby ktoś go śledził, nie dostrzegłby go. Drzewa rosły całkiem luźno i choć splatały nad jego głową gałęzie, nie panowała tu ciemność, tylko raczej bardzo przyjemny dla zmęczonych oczu półmrok. Podłoże z każdym krokiem robiło się bardziej podmokłe, wiedział, że niedługo ciężko będzie wytyczyć jakąkolwiek ścieżkę, nie zanurzając się po pas w cuchnącej, błotnistej wodzie. Raz już wpakował się w coś podobnego – marsz, podczas którego miecz i sakwy z prowiantem musiał nieść w rękach nad głową, nieźle odczuwał teraz w ramionach. Po raz setny żałował, że zamiast bryły hartowanej stali nie wziął lekkiej szabli.
Potrząsnął głową, odganiając od siebie wspomnienie dziwnej rozmowy, jaką przeprowadził z Aurelią, gdy złapała go na ulicy...
Wymknął się z domku z zamiarem jak najszybszego podjęcia podróży. Trop Marka był jeszcze świeży, ale kto wie, ile zajmie mu odnalezienie drogi? Musiał uwzględnić to, że zabłądzi pewnie nieraz, a przez to jego brat mógł drastycznie go wyprzedzić. Z każdą minutą szanse na dogonienie go malały. Chłopak nie miał w końcu po swojej stronie szybkości i sprawności wyverna – drogę, która uciekinierom zajęła parę dni, on mógł pokonać najszybciej w miesiąc. Jeśli ograniczyłby odpoczynki do minimum, a posiłki spożywał w marszu, skróciłby ten czas do paru tygodni. Mógł też polecieć jako ptak, ale wtedy co z bronią? Ta opcja odpadała. Nie widział nigdy wyverna, a znajomość wizerunku danego zwierzęcia jest niezbędna do zmienienia się w nie.
Tak rozmyślając, przemierzał żwawym krokiem szeroką, brukowaną uliczkę Lethen. Aurelia złapała go, gdy prawie przekroczył granicę miasteczka. Chwyciła jego ramię w szczupłe i długie palce jak w imadło, więc krzyknął z bólu i odwrócił się raptownie.
– Czego chcesz? – warknął, masując ramię. Na pewno zostaną mu sińce.
– Czego chcę? Raczej czego ty chcesz od nietykalnego?!
– Chcę... Chcę się z nim spotkać.
– Dlaczego?
– Czemu chcesz to wiedzieć?
– Taki mam kaprys.
– Przykro mi, nie powiem ci. – Już miał się odwrócić, gdy pochwycił wyraz twarzy wyvernicy. Wyglądała zupełnie, jakby miała zamiar zrobić użytek z wielkiej kuszy, którą miała przewieszoną przez ramię. – Muszę z nim porozmawiać o sprawach rodzinnych. – Nie skłamał. Nie do końca.
– Rodzinne, powiadasz? Co cię z nim łączy?
– Jesteśmy braćmi, chyba już o tym wspominałem?
Skrzywiła się potwornie, w jej oczach było coś takiego, co kazało zastanowić się nad wszystkimi popełnionymi w ciągu życia grzechami.
– Idź, dzieciaku. Ale nie radziłabym ci. Zmierzasz do naszych Świętych Gór. Pewnie i tak nie zdołasz pokonać magicznych barier. Poza tym... nie wpadnij przypadkiem na Myśliwego.

CZYTASZ
Trylogia Pożeracza Światów: Preludium
FantasyMyślisz, że to smoki są przerażające? To znaczy, że nigdy nie widziałeś wyverna. Rok 1821, świat podobny do naszego. Życie niepełnosprawnego Marka von Lahmana zmienia się, gdy zostaje on zwerbowany w szeregi wyvernów. Od samego początku coś jest wła...