Rozdział 25

54 16 0
                                    

Allan


Stopy zapadały się w miękkim mchu prawie do połowy łydki. Pod nim kryły się korzenie drzew, więc naprawdę musiał uważać, by się o jakiś nie potknąć. Z powykręcanych pni zwieszały się pnącza, brudne i cuchnące. Podmokły grunt wydzielał dość mocny fetor zaawansowanego rozkładu. Na początku mu przeszkadzał – nie mógł zmusić płuc do zaczerpnięcia kolejnego oddechu, zanosił się głośnym kaszlem, zdolnym do wykurzenia z kryjówki najgłębiej śpiącego nocnego drapieżnika. Nie miał pojęcia, co tu żyło, więc na razie się nie bał. A ciężkość powietrza w końcu była możliwa do przyzwyczajenia... Po pewnym czasie oddychał w miarę swobodnie.

Dzielnie posuwał się naprzód, krok za krokiem, chociaż Opatrzność uczyniła wszystko, by tylko mu tę drogę obrzydzić. Buty były już ciężkie od obklejającego je błota, co nie pomagało w unoszeniu bolących ze zmęczenia nóg. Między identycznymi niskimi drzewami snuły się kosmyki gęstej mgły, ograniczającej widoczność. Nawet jakby ktoś go śledził, nie dostrzegłby go. Drzewa rosły całkiem luźno i choć splatały nad jego głową gałęzie, nie panowała tu ciemność, tylko raczej bardzo przyjemny dla zmęczonych oczu półmrok. Podłoże z każdym krokiem robiło się bardziej podmokłe, wiedział, że niedługo ciężko będzie wytyczyć jakąkolwiek ścieżkę, nie zanurzając się po pas w cuchnącej, błotnistej wodzie. Raz już wpakował się w coś podobnego – marsz, podczas którego miecz i sakwy z prowiantem musiał nieść w rękach nad głową, nieźle odczuwał teraz w ramionach. Po raz setny żałował, że zamiast bryły hartowanej stali nie wziął lekkiej szabli.

Potrząsnął głową, odganiając od siebie wspomnienie dziwnej rozmowy, jaką przeprowadził z Aurelią, gdy złapała go na ulicy...

Wymknął się z domku z zamiarem jak najszybszego podjęcia podróży. Trop Marka był jeszcze świeży, ale kto wie, ile zajmie mu odnalezienie drogi? Musiał uwzględnić to, że zabłądzi pewnie nieraz, a przez to jego brat mógł drastycznie go wyprzedzić. Z każdą minutą szanse na dogonienie go malały. Chłopak nie miał w końcu po swojej stronie szybkości i sprawności wyverna – drogę, która uciekinierom zajęła parę dni, on mógł pokonać najszybciej w miesiąc. Jeśli ograniczyłby odpoczynki do minimum, a posiłki spożywał w marszu, skróciłby ten czas do paru tygodni. Mógł też polecieć jako ptak, ale wtedy co z bronią? Ta opcja odpadała. Nie widział nigdy wyverna, a znajomość wizerunku danego zwierzęcia jest niezbędna do zmienienia się w nie.

Tak rozmyślając, przemierzał żwawym krokiem szeroką, brukowaną uliczkę Lethen. Aurelia złapała go, gdy prawie przekroczył granicę miasteczka. Chwyciła jego ramię w szczupłe i długie palce jak w imadło, więc krzyknął z bólu i odwrócił się raptownie.

– Czego chcesz? – warknął, masując ramię. Na pewno zostaną mu sińce.

– Czego chcę? Raczej czego ty chcesz od nietykalnego?!

– Chcę... Chcę się z nim spotkać.

– Dlaczego?

– Czemu chcesz to wiedzieć?

– Taki mam kaprys.

– Przykro mi, nie powiem ci. – Już miał się odwrócić, gdy pochwycił wyraz twarzy wyvernicy. Wyglądała zupełnie, jakby miała zamiar zrobić użytek z wielkiej kuszy, którą miała przewieszoną przez ramię. – Muszę z nim porozmawiać o sprawach rodzinnych. – Nie skłamał. Nie do końca.

– Rodzinne, powiadasz? Co cię z nim łączy?

– Jesteśmy braćmi, chyba już o tym wspominałem?

Skrzywiła się potwornie, w jej oczach było coś takiego, co kazało zastanowić się nad wszystkimi popełnionymi w ciągu życia grzechami.

– Idź, dzieciaku. Ale nie radziłabym ci. Zmierzasz do naszych Świętych Gór. Pewnie i tak nie zdołasz pokonać magicznych barier. Poza tym... nie wpadnij przypadkiem na Myśliwego.

Trylogia Pożeracza Światów: PreludiumOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz