Rozdział 23

76 19 5
                                    

Mark


Pogoń zgubili dopiero następnego dnia rano. Przedzierali się przez las, prawie nieprzytomni z powodu dręczącego ich głodu i braku snu. Zwyczajnie było zbyt niebezpiecznie na to, by zatrzymać się choćby na moment.

– Chyba coś widzę – obwieścił Odyn, mrużąc oko.

– Tak? To miło. Bo chyba w lustrze się nie odbijasz... – syknął Loki. Po ich krótkiej sprzeczce w mieście obnosili się szorstko, doszło nawet do tego, że rudy został zmuszony do niesienia bagażu swojego jednookiego towarzysza.

Przedwieczny miał rację: między soczyście zielonymi gałęziami drzew prześwitywało słońce. Po chwili wyszli na niewielką polanę, pośrodku której wznosiły się ruiny małego kamiennego zamku. Były gęsto obrośnięte mchem i dzikim winem, ledwo widoczne. Tuż obok zachowały się resztki sadu – kilka jabłoni nadal dawało owoce, lecz większość starych drzew o grubych pniach miała konary poczerniałe od ognia. Pozbawiona najwyższej kondygnacji wieża niebezpiecznie przechylała się na jedną stronę, grożąc upadkiem. Piękne liście na drzewach nie były wyjątkiem – tutaj też zieleń była soczysta, nienaturalna wręcz. Delikatne promienie słońca ogrzewały im twarze, dookoła unosił się lekki zapach rozgrzanej trawy.

Mark podszedł powoli do prawie że wrośniętych w ziemię drewnianych wrót. Odgarnął zakrywające je częściowo pnącza. Szarpnął, pchnął – jedynym efektem był suchy trzask umęczonego drewna. Odwrócił się ze złością, usiadł na omszałym kamieniu.

– Zamknięte na głucho – oznajmił. Dopiero teraz zauważył, że twarze jego towarzyszy drastycznie się zmieniły. Wszyscy patrzyli na otoczenie z wyrazem przerażenia w oczach, żaden z nich się nie ruszał.

– Co jest? – nie wytrzymał.

– Perłowa Warownia. Jedno z naszych świętych miejsc, świadectwo naszej potęgi – szepnął Ryjisjaveeik.

– To chyba z naszą potęgą nie jest najlepiej – powiedział Rion, siląc się na żart. Nie wyszło, głos mu się załamał.

– To niemożliwe... – Upadły władca opadł zrezygnowany obok Marka; niewidzącym wzrokiem kontemplował ruiny, jakby nie chcąc uwierzyć w to, co ma przed sobą.

– Ty nawet nie wiesz, do jak potężnej wspólnoty należysz – powiedział cicho Odyn. Markowi nie dane było jeszcze widzieć go tak poważnego.

– Fakt, nie wiem, jestem wśród was dopiero niecały miesiąc. Może mi o tym opowiedzcie?

Przedwieczny uśmiechnął się kwaśno, jeszcze raz wbił wzrok w ruiny.

– Podejdź do muru, oprzyj o niego czoło, zamknij oczy. Magia w tym miejscu jest tak silna, że powinieneś mieć wizję – powiedział wreszcie dziwnie zmęczonym głosem. Odwrócił się tak, by słońce oświetlało mu twarz. Żeby nikt nie widział w niej słabości. Był legendą, po której oczekiwano jedynie siły...

Mark powoli podszedł do kamiennej ściany i oparł się o nią tak, jak kazał mu Odyn. Z początku nic się nie działo, widział nadal ciemność i błyski światła pod powiekami. Aż nagle...



Las oświetlony łuną księżyca w pełni. Między drzewami biegnie blisko pięćdziesięciu ludzi – roześmianych kobiet, szczęśliwych mężczyzn. Każde z nich trzyma pochodnię, przemieszczają się w tym niesamowitym świetle, w powietrzu wokół nich wirują drobinki fosforyzującego pyłu, osiadają we włosach ludzi, na ich twarzach. A twarze są idealne, zwłaszcza kobiece. Nawet te, które wyglądają na starsze, nie posiadają ani jednej zmarszczki, nic nie kala ich pięknej bladej skóry. Jest gładka, napięta. Staruszki w ciele dwudziestolatek.

Trylogia Pożeracza Światów: PreludiumOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz