Rozdział 20

96 19 0
                                    

Mark


– Ciągnij! – ryknął Bonawentura, z całej siły szarpiąc za linę. Stojący za nim Rion aż stęknął z wysiłku.

Jedzenie skończyło im się cztery dni temu. Próbowali za pomocą mapy odnaleźć najbliższe wyjście z jaskiń – bez skutku. Natrafiali na wiele korytarzy nieuwzględnionych na planie, lub po prostu nie znajdowali tych, w które powinni skręcić. Sieć grot wydrążonych w Świętych Górach zdawała się być labiryntem, który posiadał własny rozum i usiłował zwieść podróżników na wszelkie możliwe sposoby. W pewnym momencie, pewni, że jeśli nie to, czeka ich niechybny koniec, z głodu zdecydowali się na coś szalonego – polowanie na węże jaskiniowe. Założenie pętli na szyję jednego z nich było łatwizną, niestety wyciągnięcie go z wody było o wiele trudniejsze. Jego kilkutonowe cielsko zdawało się zbyt ciężkie nawet dla ich nadnaturalnie silnej gromadki. Zwierzę jeszcze dodatkowo utrudniało zadanie szarpiąc się, chlapiąc na nich lodowatą wodą i warcząc groźnie.

– To nie ma sensu! – Po kolejnej nieudanej próbie rudy spoczął na kamieniu obok przyglądającego się Ryjisjaveeika i ukrył twarz w dłoniach.

Wilkołak zaśmiał się na siłę.

– Wymiękasz?

– Jestem zbyt głodny.

– I nic tego nie zmieni, jeśli nie przestaniesz płakać i nie zabierzesz się do pomocy.

Podziałało. Wyvern uniósł głowę, groźnie patrząc łysemu w oczy.

– Ja nie płaczę.

– Nie, w ogóle.

– Zamilcz!

– Uważaj, bo się jeszcze przestraszę.

Wstał z kamienia, zacisnął na linie palce tak mocno, że pobielały mu kłykcie. Wywarczał pod nosem kilka obelżywych słów.

– Na trzy! – krzyknął Ryjisjaveeik.

Nawet nie zaczął odliczania. Wąż szarpnął się gwałtownie, powodując, że wszyscy naraz runęli do przodu. Stojący najbliżej brzegu Mark z impetem wpadł do wody.

– Przecież on nie umie pływać! – Rion skoczył do krawędzi, zajrzał w toń.

Mark rozgarnął wodę rękoma, chwycił nierówności w skale, podciągnął się wyżej, ku powietrzu. Wyszedł do połowy na brzeg, zapierając się dłońmi na śliskiej skale, odetchnął głęboko.

I wtedy na jego nodze zacisnęły się silne szczęki. Nawet nie zdążył jęknąć, gdy potwór z powrotem wciągnął go w zimne odmęty.

W wodzie było zaskakująco jasno, białe ściany odbijały padające z niewiadomego kierunku światło. Musiał mrużyć oczy, po tylu dniach spędzonych w ciemnych jaskiniach czuł się, jakby ktoś próbował mu je wydłubać.

Atak węża bardzo go zdenerwował – nie lubił być mokry dłużej, niż to konieczne. Poza tym kąpiel w ubraniu, którego nie można zmienić, choćby się chciało, ze względu na to, że nikt nie pomyślał o ubraniach na zmianę, była jeszcze gorsza. Kopnął w nos drapieżnika i wyciągnął z cholewy buta sztylet, zanurzył go po rękojeść w fioletowym oku napastnika. Wąż się szarpnął.

Nagle zrobiło mu się zimno. Nie tak, jak ma się to prawo dziać, gdy jest się zanurzonym w lodowatej wodzie. Było to zimno, jakiego doznaje się usłyszawszy coś okropnego, zimno, które może nawiedzić nawet w najgorętszy dzień lata. Błysnęło mu przed oczyma; zamiast wodnej toni, widział przed sobą białe światło. Zamarł. Jego przerwa w oddechu trwała zbyt krótko na to, by mógł już dostawać zwidów. To było coś innego...

Trylogia Pożeracza Światów: PreludiumOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz