Rozdział 4

144 18 12
                                    

Mark


Ciemne, drewniane stopnie trzeszczały niebezpiecznie, gdy wbiegał po nich na górę. Szczelnie zamknął drzwi pokoju, w biegu naciągnął skórzany płaszcz i wojskowe buty, i dopadł do okna.

Pod nim siedział już ogromny wyvern, jego pokryte kroplami deszczu łuski lśniły niczym najdroższe kamienie. Otrząsnął ogromne skrzydła z wdziękiem śmiercionośnego drapieżnika i prychnął:

Spóźniłeś się.

Wybacz, drobne kłopoty. Czemu nalegałeś na dzisiejsze spotkanie?

Trening. Jesteś na razie kompletnym pisklakiem, muszę wytłumaczyć ci to i owo. Wiem, wiem, ja też wolałbym poczytać książkę, grzejąc nogi przy kominku, ale wiesz – obowiązki... Domyślasz się, gdzie cię teraz zabiorę?

Będę się domyślał, jeśli raczysz mi to zdradzić.

Wtedy nie będziesz się domyślał, tylko wiedział... ale niech ci będzie. Do Ursai. Zmień się.

Mark nieufnie postawił stopy na parapecie i napiął wszystkie mięśnie. To była jego pierwsza przemiana, więc bardzo się nie zdziwił, gdy wybił kolcami grzbietowymi szybę i zerwał parapet. Przechylił łeb, patrząc na to krytycznie, i nie zwlekając dłużej podążył za wzbijającym się do lotu Rionem. Z powodu swojego nienaturalnego wzrostu zmienił się w potwora o wiele większego od Riona, ale uprzejmie starał się go nie wyprzedzać. Ponadto łuski miał idealnie czarne, a nie zielone.

Po pewnym czasie coś błysnęło i otaczająca ich sceneria uległa zmianie. Otoczyły ich gęsto porośnięte lasem góry; po lewej wyrosła jasna, wysoka na kilkadziesiąt metrów skała, pośrodku której znajdowało się wejście do jaskini wysokości dorosłego człowieka, zatarasowane idealnie wpasowanym, oszlifowanym kryształem. Po lewej stronie pnącej się pod górę brukowanej uliczki znajdowały się maksymalnie dwupiętrowe, drewniano-kamienne budynki, pełne kafejek i maleńkich, przytulnych sklepików. Niektóre z budowli do złudzenia przypominały te wzniesione z muru pruskiego. Po prawej wił się dość szeroki kamienisty górski potok. Ciężkie deszczowe chmury zastąpiło delikatne słońce i błękitne niebo, upstrzone paroma idealnie białymi obłokami.

Mark się zawahał.

Gdzie my jesteśmy?

W Drugim Świecie. To miasteczko zamieszkują same istoty magiczne, więc nie krępuj się tego, czym jesteś.

Zielony wyvern opadł na ziemię, cicho stukając szponami o bruk. Obaj stanęli w swoich ludzkich postaciach.

Rion podparł się pięściami pod boki i spytał:

– I jak?

– Hmm... Ciekawie tu. – Mark ruszył pod górę za starszym wyvernem.

– Zaczniemy od podstaw. Pokażę ci parę ważnych miejsc, wytłumaczę to i owo... Ale najpierw muszę dowiedzieć się czegoś jeszcze. – Zastąpił mu gwałtownie drogę. – Jak u ciebie ze zmiennokształtnością?

– Nie mam pojęcia. Nie ma zbyt wielu zwierząt, które mogą żyć bez władzy w tylnych łapach, więc zakres form, które przećwiczyłem, jest dość niewielki.

– Zaradzimy temu. A więc muszę wytłumaczyć ci teraz wiele ważnych kwestii. Zacznijmy od tego, co chciałbyś wiedzieć?

– Może najpierw... o co chodzi z Łowcami? Ryjisjaveeik parokrotnie o nich wspominał.

– Łowcy... To tak jakby oddzielna kasta w naszym społeczeństwie, ta uprzywilejowana. Tylko oni mogą wchodzić na zebrania uzbrojeni. Ale jak powstali... Od paru tysięcy lat prowadzimy wojnę z wampirami. Była swego czasu dość nierówna, jako że jest nas znacznie mniej, ale dzięki temu, że nasz poprzedni władca – świeć panie nad jego duszą! – wymyślił niezwyciężonych komandosów, którzy nie mogli spocząć, dopóki nie zabili wampira, który już wszedł im w drogę, szala zwycięstwa przechyliła się na naszą stronę. Tymi komandosami są właśnie Łowcy. Ogólnie teraz raczej mianuje się ich bardziej za karę, ponieważ życie mają mocno utrudnione silnymi instynktami i zbyt wielką potęgą, w jakiej są posiadaniu. I to właściwie tyle. Musisz przyznać, że nic niezwykłego?

Trylogia Pożeracza Światów: PreludiumOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz