15. Krok wiary

114 19 0
                                    

Transmata jak zwykle zabełtała mu w mózgu niczym w jajecznicy skwierczącej na rozpalonej patelni. Nienawidził się teleportować. Wstał ciężko i wsunął do kieszeni soniczny śrubokręt. Otaczały go okryte płachtami plastiku kształty, prawdowpodobnie elementy jakiejś maszynerii, a może odstawione do garażu pojazdy. Powietrze pachniało olejem i mikropaliwem. Skrzywił nos na ten uderzający, mechaniczny zapach.

Powoli przekradł się pomiędzy ciasno stłoczonymi kształtami i wyjrzał na otwartą przestrzeń ogromnej hali. Wszelkie odcienie rdzy, czarne zacieki smaru i tęczowe kałuże rozlanego paliwa – zwyczajna sceneria lotów kosmicznych, nie pozwalająca nawet prawidłowo określić stulecia – podobne statki / promy / platformy kosmiczne służyły ludziom i innym humanoidom przez setki lat, a czasami przyciągały do siebie nowsze platformy, budowle i urządzenia, obrastając kolejnymi warstwami osadnictwa niczym skała koralowcem, aby na zawsze pozostać w jądrze poszerzającej się kolonii. Jak londyńska Tower.

W hali znajdowało się może z pięćdziesiąt insektiform, dla ludzkiego oka niemal nieodróżnialnych od siebie nawzajem – smukłych, wysokich, pokrytych chityną, klikających długimi odnóżami i bardzo obcych. W oczach Doktora nie były ani obce, ani podobne do siebie nawzajem. Ze stłumionym westchnieniem irytacji cofnął się za fałdę plandeki. Insektformy. Może nie budziły największego postrachu w galaktyce, ale z pewnością były sprawnymi żołnierzami. Jeśli Doktor liczył na to, że wywinie się gadką, nagle stracił pewność siebie. Insektiformy słuchały wyłącznie Królowej, a nie bardzo mógł liczyć na to, by Królowa znajdowała się na tym przerdzewiałym statku.

- Taaak – mruknął do siebie. – I to by była najkrótsza ucieczka w historii.

Pomyślał o TARDIS, zapewne nadal stojącej na pagórku w Ogmore-by-the-Sea. Nie miał pojęcia, dlaczego Adam nie zabrał budki, ale wiedział, że nie było jej w tej części kosmosu. Nadal nie dorobił do niej pilota zdalnego sterowania, ale udoskonalił metody odnajdywania TARDIS za pomocą sonika. Ostatnimi czasy zbyt często ją gubił.

Zanurzył rękę w kieszeni i czubkami palców pogładził korpus małego, mechanicznego czyściciela pokładów. Blady uśmiech pojawił się na jego wargach. Czas był odpowiedzią i ratunkiem. Czas przeszły i czas przyszły. Czas zwinięty w tę gumowatą kulę czegoś meandrującego, elastycznego, poddającego się manipulacji i nie do końca określonego. Wiedział, czego tak naprawdę było mu potrzeba.

Znalazł to po krótkiej chwili – metalową bramkę transmaty, przez którą insektiformy co chwilia przepychały jakieś kontenery i pakunki. Kontenery i pakunki rozwiewały się w niebyt w prześwicie przemysłowego teleportu, by zmaterializować się w innych miejscach, na pokładach innych statków, a być może na pobliskiej planecie / księżycu / asteroidzie. Wychylony ze swojego ukrycia Doktor wycelował w stronę bramki soniczny śrubokręt. Potrząsnął urządzeniem, przyłożył je na moment do ucha i marszcząc brwi zaczął zmieniać ustawienia. Dobrze byłoby wiedzieć dokąd prowadził ten teleport, zanim wskoczy w jego pole.

Kiedy oderwał wzrok od śrubokrętu, zobaczył przed sobą Adama.

- Pomysłowe – powiedział mężczyzna w ciele owada. Stare oczy mierzyły Doktora z bezlitosnym rozbawieniem. – Nie zapytam nawet, gdzie go ukryłeś.

Wyciągnął rękę (albo uzbrojone w przypominające miecze wypustki odnóże, spełniające rolę ręki), jakby oczekiwał, że Doktor odda mu soniczny śrubokręt. Za jego plecami (czy też za chitynowymi pokrywami skrzydeł) stało pięć insektiform, mierząc do Doktora z laserowych karabinków.

- Śrubokręt – zażądał Adam.

Kiedy Doktor wyprostował się powoli, pięć insektiform przestąpiło z odnóża na odnóże. Wąski uśmiech przebiegł przez twarz Władcy Czasu.

- Odłożę go, jeśli oni odłożą broń – powiedział.

- Nie bądź śmieszny – parsknął Adam. – Jedno moje słowo, a zamienisz się w parę wodną i kupkę popiołu.

- Hmm... – Doktor zastanawiał się przez chwilę. – Co na to twoi Władcy?

- Dali mi wolną rękę.

- Nie sądzę.

- Nie wiesz nawet kim są...

- Domyślam się tego. Domyślam się, kim są i czego chcą ode mnie. Natura nie znosi próżni, próżnia u władzy rodzi burzę, a ty jesteś tylko mrówką w oku cyklonu, Adamie Mitchell. Chciałbyś mnie zabić, o, tak, wiem, że chciałbyś mnie zabić, ale się na to nie odważysz. Możesz uciec przed swoimi Władcami, ale nie uciekniesz przed czasem. Twoje oczy są takie stare.

- Dość tego! Brać go!

- Zaraz-zaraz-zaraz! – Doktor poderwał dłonie, a insektiformy znów zatrzymały się niepewnie, wpatrzone w soniczny śrubokręt, buczący cicho i emitujący niebieskie światło. – Nie rozumiesz. Daję ci ostatnią szansę.

- Nie jesteś na pozycji...

- Adamie Mitchell, istoto niegdyś ludzka, obywatelu planety Ziemia – zaśmiał się Doktor. – Stoisz przed jedyną osobą we wszechświecie, we wszystkich wszechświatach, która może cię zrozumieć i może cię ocalić. Masz tylko tę jedną chwilę; jedną chwilę w całym czasie. Zastanów się.

Odwrócił się w stronę insektiform. Chociaż mówił z ożywieniem, jego twarz zmartwiała w wyrazie cierpienia.

- Adam nazwał mnie zabójcą miliardów, ludobójcą. Słusznie. Ja jestem zabójcą miliardów, Nadciągającym Sztormem, Królową Wszystkich Rojów.

Lufy karabinków opadły jeszcze niżej.

- Bierzcie go, do diabła! – wrzasnął Adam, popychając najbliższą insektiformę do przodu. – To są tylko słowa, przestańcie go słuchać!

Soniczny śrubokręt zawirował w dłoni Doktora. Wciąż brzęczał monotonnie, siejąc dookoła błękitny blask.

- Ja decyduję o dniu i nocy, o wyroju i o powrocie do domów. Ja odmierzam zasługi i przewiny, wyznaczam karę i nagrodę. Do mnie przynosicie zbiór i łup, dla mnie tańczycie odwieczny taniec...

Insektiformy rozstąpiły się nagle, pozwalając mu przejść. Jedna z nich przytrzymała nawet wrzeszczącego z bezsilnej wściekłości Adama. Wszystkie owadzie sylwetki obecne w sali zdawały się kołysać w rytm słów Doktora. Szedł niespiesznie w stronę teleportu, z sonicznym śrubokrętem w uniesionej dłoni niczym z pochodnią rozświetlającą ciemności. Szedł przez wielką halę wypełnioną egzoszkieletowymi stworzeniami, mając na sobie spojrzenia dziesiątek fasetowatych oczu, słysząc szelest skrzydeł pod chitynowymi pokrywami, czując obcy, ostry zapach owadzich feromonów. Szedł powoli (jeszcze tylko dziesięć kroków, jeszcze dziewięć), nie przestając przemawiać.

- ... tańczycie, ocieracie się o siebie, wdychacie woń swoich ciał i słuchacie mojej muzyki...

- Cholera! – Adam wyrwał się z uchwytu insektiformy. – To sonik! Ten dźwięk! Ty cholerny oszuście, ty...

- Śpiew Królowej Matki – powiedział Doktor, odwracając się na moment. – Znaj swojego przeciwnika.

Pstryknął przełącznikiem i monotonne brzęczenie śrubokrętu ustało. Doktor natychmiast wycelował urządzenie w prześwit bramy teleportu. Insektiformy reagowały powoli, jakby budziły się z przyjemnego snu, ale Adam pędził już w kierunku bramki. Rozsunął chitynowe pokrywy i rozwinął wspniałe, srebrzyste skrzydła, które niemal unosiły go ponad podłogę, dodając mu pędu, impetu.

- Nie! Nie! Nie! – wrzeszczał. – Nie! Nie! Nie! Nie!

W prześwicie bramki teleportu przestrzeń zamigotała, jakby w powietrzu zawisła oleista, tęczowa błona. Doktor podrzucił soniczny śrubokręt i złapał go w powietrzu.

- TAK! – krzyknął. – HA!

Był już w zasięgu transmaty, kiedy coś rozdarło koszulę, marynarkę i połę płaszcza na jego piersi. Zaskoczony, spojrzał w dół na sterczące z ciała chitynowe ostrze.

Obraz we wnętrzu teleportu zamigotał, rozpalił się do bolesnej bieli. Doktor zniknął w rozbłysku promienia transmaty.

Doktor Who - 01. Czas ZaprzyszłyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz