Część 30

196 33 7
                                    

XXX. Jack


Za kilka godzin operacja. Wciąż przeraża mnie narkoza i to całe grzebanie w głowie, ale wiem, że nie ma innego wyjścia. Jeśli nie chcę oszaleć, albo oślepnąć, muszę się jej poddać. Wmawiam sobie, że to zabieg poprawiający jakość życia, ale coś mi mówi, że to poważna operacja. Lekarz wszystko mi wyjaśniał, rozrysował, ale byłem w takim szoku, że nic z tego nie wywnioskowałem. Nadal jestem jak w transie. Otumaniają mnie środkami, ale wiem, że bez nich pewnie bym skonał z bólu. Nie do końca wciąż w to wierzę. Na dodatek nadal jestem tu kompletnie sam i pewnie po operacji nic się w tej kwestii nie zmieni. A potem mnie wypuszczą i wrócę... Nie wiem dokąd. Zamykam oczy. Jestem tym wszystkim okropnie zmęczony. Po prostu, po ludzku. Nie wiem, czy bardziej gnębi mnie ból fizyczny, czy psychiczny, połączony z ogromnym, dołującym poczuciem pustki. 


XXX. Patrick


Budzę się w mieszkaniu Victora... Zasadniczo nadal jest własnością nas obojga, ale... Czuję się tu nieswojo. Dziwnie. Siadam na kanapie, przeczesuję ręką włosy. Vic biega po pokoju i się pakuje. Nie wie, że na niego patrzę. W końcu wychodzi, mamrocze jakieś pożegnanie i znika. A ja zostaję zupełnie sam w zabałaganionym mieszkaniu. To wszystko jest takie dziwne, jakby... Los zatoczył koło. W końcu tu wróciłem. Kładę się na kanapie, obracam w dłoniach telefon. Nie mam co ze sobą zrobić. Martwię się o Jamesa, ale wiem, że pójście do niego byłoby największym błędem. Z nudów szperam w internecie. W końcu, gapiąc się przez dłuższą chwilę w świecący niebieskim światłem ekran, postanawiam zarejestrować się na portalu randkowym. Jestem dorosły. Nawet jak trafię na świra, albo zboka, to sobie chyba poradzę... A to zawsze jakieś nowe, ciekawe doświadczenie. I zajęcie... Odkładam telefon na bok, podnoszę się do siadu. Nie umiem mimo wszystko nie myśleć o życiu Victora. O tym, jak sobie radzi i co robi, beze mnie... Pewnie tak naprawdę ja już go wcale nie obchodzę. 


XXX.Victor


- Dokąd właściwie jedziemy? – Pytam, wpatrując się w drogę przed nami i trzymając między nogami mój plecak. Obok mnie siedzi uśmiechnięty jak miss Montgomery, odziany w koszulkę farbowaną metodą tie-dye i nuci pod nosem jakąś piosenkę Beatlesów. No debil, no.

- Byłeś na terapii? – Pyta, ignorując moje pytanie.

- To ty nic nie wiesz? – Dziwię się, nie odwracając się do niego twarzą. Niemal słyszę jak Monty wywraca oczami.

- Skąd mam wiedzieć? Obowiązuje ją tajemnica lekarska.

- Myślałem, że to jakaś twoja rodzina, bo jesteście równie wkurwiający. – Rzucam. On się już nie odzywa. Chyba się obraził. Jedzie tylko dalej i gapi się w drogę przed sobą. Dla mnie lepiej. Przeczesuję palcami włosy i patrzę na mijane drzewa i ludzi. Jak daleko od domu jesteśmy? I jak daleko jeszcze zajedziemy?

Zagryzam nerwowo wargę, To był zły pomysł. Ciągle coś mi mówi, że to może być najgorszy weekend mojego życia, o ile się w ogóle nie pozabijamy.

- Za dwa tygodnie wyjeżdżam do Danii. – Szepcze nagle Monty. Wzruszam ramionami. Co ja mam z tym wspólnego?

- Na jak długo?

- Jak dobrze pójdzie, to nawet na zawsze. – Uśmiecha się.

- Dlaczego mi o tym mówisz?

- Bo nikogo więcej tu nie ma. – Stuka palcami w kierownicę, w rytm piosenki. Czub. Opieram głowę o zagłówek, niespodziewanie dla samego siebie zasypiam, choć wiem, że nie powinienem, bo Monty jest niemniej psychopatyczny niż ja. Budzę się, gdy gwałtownie hamuje. Złośliwie na bank.

- Jesteśmy. – Oświadcza, szczerząc się od ucha do ucha i wysiadając z auta. Wygrzebuję się za nim. Środek lasu. Zadupie jakieś kompletne. Wskazuje mi ręką domek, więc pełznę w jego stronę, poprawiając na ramieniu pasek podróżnego plecaka. Montgomery ciągnie za sobą swoją stukoczącą, irytującą walizkę na kółkach i otwiera przede mną drzwi. Ładnie nawet i względnie nowocześnie, choć wszędzie czuć drewnem i żywicą. Jest kanapa i niewielka półka, na której stoją książki. Rzucam plecak na podłogę z desek, opadam z westchnieniem na kanapę i zaraz się z niej podrywam, bo unoszą się nad nią tabuny kurzu.

- Od kogo ty to wynająłeś? Od zgrai bezdomnych? – Spoglądam na mebel z obrzydzeniem. Monty wywraca oczami. Tchnięty dziwnym przeczuciem pędzę w stronę najbliższego pomieszczenia i otwieram z impetem drewniane drzwi. Sypialnia. Podwójne łóżko. No chyba go bóg opuścił!

- Co to ma być? - Pytam.

- Łóżko, Vic. - Odpowiada ze stoickim spokojem, opierając się o tę swoją cholerną walizkę na kółkach. Nienawidzę go!


XXX. James


Siedzę zupełnie sam w mieszkaniu. Marjorie stale dzwoni, ale z uporem maniaka odrzucam połączenia. Chcę być sam, dopóki nie odkryję całej prawdy. Krążę stale niespokojnie, nie umiem nic sobie przypomnieć. To wszystko jest jak wielka, czarna, pozbawiona dna otchłań. Grzebię ciągle w tych rzeczach, przekopuję internet, ale zamiast doznać oświecenia, zapętlam się tylko coraz bardziej i gubię w sprzecznościach. To jest jak lawina nonsensu. Patrick wie pewnie o tym wszystkim więcej, ale nie chcę z nim rozmawiać. Nie po tym, co mi zrobił. Zachował się jak biblijny Judasz. Dla własnych korzyści zniszczył mi niemalże życie! Przyciskam do skroni zaciśnięte w pięści dłonie. W mieszkaniu jest kompletnie ciemno, przez zasłonięte okna. Zamykam się w pomieszczeniu, a równocześnie coraz bardziej zamykam się w sobie. Nie mam na nic czasu, siły, ani ochoty. Jakby wszystko stanęło w miejscu i mogło znów ruszyć dopiero gdy poznam całą prawdę. 


XX. Eric


Idę długim, pustym, szpitalnym korytarzem i czuję się, jak bohater jakiegoś filmu. Młodego wczoraj operowano. Podobno czuję się już dobrze, jak na kogoś komu dzień wcześniej grzebano w głowie. Z rękami w kieszeniach i mętlikiem w głowie szukam jego sali. Nie wiem, co mu powiem. Z jednej strony nie mogę się doczekać, z drugiej pragnę odwlec ten moment w czasie. W jakiś dziwny, obcy dla samego siebie sposób za nim tęsknię. Histerycznie i irracjonalnie. Kiedy przestępuję w końcu próg sali i widzę młodego – bladego, kruchego i dziwnie zapadniętego w tej szpitalnej pościeli, coś we mnie pęka. Odnajduję w sobie uczucia i emocje, których wcześniej nie znałem.

- Cześć. – Szepczę dziwnym, piskliwym, nie swoim głosem. Mam ochotę objąć go i już nie wypuścić. Młody nie odpowiada, nawet nie podnosi powiek. Podchodzę bliżej. Ostrożnie, bezszelestnie. Nie chcę robić hałasu odsuwając krzesło, więc klękam na podłodze, obok łóżka, choć wiem, że wygląda to jak scena z prymitywnego, taniego melodramatu. Gapię się na niego. Wpatruję się w jego bladą twarz. Chciałbym go przeprosić, za wszystko, czym go kiedykolwiek, jakkolwiek, choćby nieświadomie zraniłem. Mam ochotę płakać, zagryzam wargę. To zupełnie bez sensu. Mogłem w ogóle tu nie przychodzić... W tym samym momencie młody otwiera oczy.

Podpisane: Ty wiesz ktoOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz