Część 21

201 33 8
                                    


Jack

- Rozumiem, że wracasz ze mną do Indiany? – Ciotka krzyżuje ramiona. Stoi nade mną jak kat.
- Nie.
- Jak to? Więc gdzie zamierzasz mieszkać? On się tutaj nie zjawił. – Oświadcza. Nie mam ochoty z nią o tym rozmawiać. Krąży, stukając obcasami.
- Ty nic nie rozumiesz.
- To mi to wyjaśnij.
- Nie zrozumiesz. – Szepczę. Siada na krześle, przy łóżku. Pachnie miętą.
- Kochanie, tym masz dopiero osiemnaście lat. Całe życie przed tobą. Zapomnij. To jest dorosły mężczyzna. Jak ty to sobie wyobrażasz? Myślisz, że on cię traktuje poważnie? – Potrząsa głową. Wciskam twarz w poduszkę, nie chcę jej słuchać.
- Patrz na mnie, gdy do ciebie mówię. – Rozkazuje. Ignoruję to. Nie wiem, po co ona tu w ogóle przychodzi. Niech się ode mnie odwali raz na zawsze!
- Nie.
- Wychodzisz stąd za trzy dni. I co? Co planujesz? – Pyta.
- Nie ważne. To moje życie i moja sprawa. – Wzdycham. Mam jej dość. Odwracam się na bok, plecami do niej. Okrąża łóżko, słuszę stukot szpilek. Staje znów nade mną, gapi się. Nie ucieknę przed nią. Albo... Ucieknę? Wpatruję się w sufit, snuję plan.
- Z tobą się w ogóle nie da rozmawiać. – Rzuca z wyrzutem.
- To nie rozmawiaj.
- Chłopcze!
- Nie odwiedziesz mnie od tego.
- Od czego?
- Od podążenia tam, gdzie Eric.
- Skarbie, przecież już ci mówiłam. To zwyczajne, dziecięce zauroczenie. Minie, prędzej czy później. – Wyjaśnia, cierpliwie, powoli. Spoglądam na nią bez słowa i ponownie wgapiam się w martwy punkt na suficie. Może to sobie nazywać jak chce. Ja zdania nie zmienię!
- Trudno. Przyjadę w piątek, żeby cię odebrać. – Oświadcza i kieruje się w stronę drzwi.
- Nie pojadę z tobą.
- Pojedziesz.
- Ucieknę.
- Nie dasz rady. – Kręci powoli głową. Mam gdzieś jej zdanie. Ucieknę, choćby przez okno. Poruszę niebo i ziemię, a nie pojadę z nią do tej cholernej, zapyziałej Indiany. Za nic w świecie. Wyciągam rękę w stronę leżącej na nocnym stoliku książki, którą w dniu urodzin wręczył mi Eric. Otwieram ją ostentacyjnie, na losowej stronie, odgradzając się tym samym od ciotki. Mamrocze jeszcze coś do siebie i nic już nie mówiąc wychodzi, trzaskając na odchodne drzwiami.

Patrick

Z samego rana, gdy James jeszcze śpi zaszywam się w kuchni, przy parapecie, z laptopem. Wpisuję w wyszukiwarkę hasło: „James Wanton Michael". Jest. Klikam w pierwszy link, wstrzymując oddech. Michael Castellano – pływak, połowiczny Włoch. Miał wziąć udział w olimpiadzie, wygrał parę mistrzostw stanowych. Któregoś dnia zasłabł w basenie, podczas treningu. Przewieźli go do szpitala i okazało się, że to nowotwór mózgu. Z Jamesem spotykał się przez rok. Zmarł parę miesięcy po usłyszeniu diagnozy, tuż przed świętami. Miał dwadzieścia trzy lata. Nasłuchuję, czy James się nie obudził. Przesuwam stronę w dół, są zdjęcia. Na pierwszym kilkuletni Michael siedzi w basenie, podtrzymywany przez uśmiechniętą matkę. Na kolejnym siedzi na plaży, we Włoszech, w wieku lat kilkunastu. Trzecie zdjęcie to już fotografia z jakiegoś turnieju. Dalej widzę zdjęcie z Jamesem. Zatrzymuję się przy nim na moment. Wyglądają pięknie. I mam wrażenie, że są niezwykle szczęśliwi, niemal irracjonalnie. Jak bohaterowie jakiejś durnej komedii romantycznej. Czuję, że to niesprawiedliwe. Że Michael powinien żyć i że nie powinienem oszukiwać Jamesa, nie wspominając o nim ani słowem. Pewnie kiedyś i tak się dowie. Michael był osobą publiczną, nie szarym przeciętniakiem. O obiecujących jednostkach, które umarły młodo i tragicznie, ludzie nigdy nie zapominają. James wchodzi do kuchni. Zamykam gwałtownie laptopa.
- Cześć. Długo już tu siedzisz? – Pyta. Wygląda uroczo – zaspany i rozczochrany.
- Chwilę. – Rzucam. Spałem tylko przez cztery godziny. Boję się spać u boku praktycznie zupełnie obcego człowieka, w dodatku pełen niejasnego lęku.
- Co robisz z moim laptopem? – Wskazuje na niego ruchem głowy.
- Zamawiam kwiaty. Już kończę. Wybacz, że wziąłem go bez pytania. – Uśmiecham się.
- Nie ma sprawy. – Kieruje się do łazienki, a ja kasuję historię przeglądania i wyłączam komputer, odkładając go na parapet. Dobra. Mniej więcej wiem, kim był Michael Casellano. Wstaję. James jest teraz inny. Śmiały, normalny. Można z nim porozmawiać. Żartuje, ma w sobie niedojrzały upór i nutkę złośliwości. Pewnie od zawsze był taki, tylko ja nigdy nie miałem okazji go takim poznać. Bo wszedłem do jego życia, kiedy tkwił na dnie czarnej otchłani. Napełniam czajnik wodą. Czekam przy stole z herbatą. James wraca po parunastu minutach, uśmiecha się, odbiera ode mnie kubek. Mam wrażenie, że jemu ta sytuacja odpowiada, że się w niej odnajduje i przyjmuje to takim, jakie jest, nie drąży na siłę, nie obawia się. Podziwiam go za to.
- Jesteś bogatszy ode mnie o pół roku wspomnień. – Stwierdza, siada za stołem. Odpowiadam ciepłym uśmiechem, bo nie wiem, co powiedzieć. Jego myśli nawet, gdy są optymistyczne, kryją w sobie jakiś mrok i dlatego mnie przerażają. Facet wciąż jest dla mnie w pewnym stopniu zagadką. Zabieram ze sobą owoce w plastikowym pudełku, ubieram się i schodzę na dół po rower. Stoję przez moment w piwnicy, oświetlany światłem nagiej, kołyszącej się żarówki i wpatruję się w ukryty tu karton z pamiątkami po Michaelu. Czuję się winien. Teraz, gdy poznałem nieco postać Michaela, czuję się jak ostatni, podły zdrajca. Odwracam się, chwytam rower i wychodzę, gasząc światło. Zastanawiam się, czy James czasami tutaj bywał, kiedy z nim nie mieszkałem. Co będzie, jeśli tu przyjdzie i znajdzie te wszystkie przedmioty w jednym miejscu? Popadnie pewnie w regularny obłęd. Przytrzymując drzwi wejściowe nogą, wyprowadzam rower na zewnątrz. Jest dość ślisko. Waham się przez chwilę. Trudno. Po prostu będę jechał ostrożnie. Spoglądam w górę. James tkwi na parapecie, w kuchni, z kubkiem w dłoni. Uśmiecham się, macham i wskakuję na rower. Wyjeżdżam przez bramę, kiedy wyraźnie dostrzegam Victora. Poznaję sposób, w jaki się porusza, poznaję jego płaszcz. Przyspieszam, oceniam w myślach odległość, przejeżdżam tuż przed nim i pędzę przed siebie. Nie oglądam się, nie obchodzi mnie jego reakcja. Chciałem go tylko nastraszyć. Ot tak, dla poprawy własnego nastroju. Uśmiecham się do siebie w duchu, docieram do kwiaciarni w jednym kawałku. Zatrzymuję się przed budynkiem i już mam, jak zwykle skierować się do tylnego wejścia, by na zapleczu zostawić rower, kiedy zamieram w bezruchu. Na szybie wystawowej, na tle białych róż, sztucznych tulipanów i azalii w doniczkach, ktoś napisał czerwoną farbą w sprayu ogromne, bijące po oczach: „Pedał". Zaciskam usta w wąską kreskę, a palce zamykam na ramie roweru. Jeszcze chyba nigdy nie byłem tak wściekły i rozgoryczony równocześnie.

Podpisane: Ty wiesz ktoOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz