Część 6

347 43 30
                                    

Jack

Nie spałem przez całą noc. Siedziałem tylko niespokojnie na sofie w salonie tego dziwnego faceta i zastanawiałem się, co dalej robić. Może źle postąpiłem, prosząc go, żeby mnie uratował? Gdybym spadł, to nie miałbym wyrzutów sumienia. A teraz nie mam gdzie pójść i nie mam co robić. Zadzwonią do matki ze szkoły, zrobią aferę, wszyscy mnie zaczną szukać. Życie jest do kitu. Przynajmniej moje. O co mu chodziło z tym listem? Psychol jakiś? Ale mieszkanie ma fajne. W ładnej dzielnicy, pod ochroną. A nijak nie wygląda na bogacza. W sumie na filantropa, albo chociaż dobrą duszę, też nie. A jednak uratował mi życie. Tak jakby... Nie, no uratował. Powinienem się odwdzięczyć. Tylko niby jak? Mam mu oddać swoją nerkę? Pewnie jak wstanie to i tak powie, że mam wracać do domu. Wszyscy dorośli są tak samo popieprzeni. Kurde. Prawie spadam z tej kanapy, kiedy otwierają się drzwi za moimi plecami. Facet wyłazi z sypialni, zapala światło. Oślepia mnie, nawet nie wiem, która godzina. Trzeba się teraz odezwać, iść gdzieś, zrobić coś. Powinienem podjąć wreszcie decyzję.

- Cześć, młody. – Rzuca. Rozglądam się nerwowo wkoło. Nie powinno mnie tu być!

- Pójdę już. – Mamroczę.

- Zostań. Dlaczego chciałeś się zabić? Wiesz... Nie widuję codziennie samobójców, zwisających z mostu. Jakoś mnie to ciekawi. To... Było jednak głupie pytanie... Sam nie wiem... Przepraszam. – Wzrusza lekko ramionami. Nadal nie zachowuje się, ani nie wygląda jak dobroczyńca. Nie wiem, czy chcę o tym gadać. Nawet by nie wiedział, od czego zacząć.

- Chodź, zjesz coś. – Woła. Nie wiem, czy powinienem skorzystać. Chyba nie wypada.

- Chodź! Jak ty masz w ogóle na imię? – Pyta, wyglądając zza kuchennej framugi.

- Jack. – Szepczę i człapię do sąsiedniego pomieszczenia. Milczymy obaj przez dłuższą chwilę.

- Więc, powiesz mi, dlaczego chciałeś się zabić? Musiał być przecież jakiś powód. Może ci pomogę. – Mówi niepewnie, wpatrując się w toster, jak w jakąś świętą ikonę.

- Nie. Nie potrzebuję pomocy. – Kręcę powoli głową. Przygląda mi się podejrzliwie, ale nie naciska. To dobrze. Muszę sam to sobie poukładać i sam stawić temu czoła. Przerzucanie na innych problemów jest głupie, okrutne i nierozsądne. Matka mi zawsze wyrzucała niesamodzielność, jak się do mnie czasami odzywała. Siedzę tutaj w milczeniu, obgryzam suchą grzankę, a potem mówię, że lepiej już pójdę i błądzę przez cały dzień po mieście, lądując ostatecznie na ławce w parku. Lato się kończy, niedługo noce się ochłodzą. A ja tu zamarznę. Albo mnie wcześniej ktoś zabije. Jestem pogubiony. Zupełnie. Beznadziejnie. Z każdą chwilą błądzę coraz bardziej, po omacku szukając ratunku, którego znikąd nie otrzymuję.

Patrick

Kiedy budzę się w kwiaciarni, początkowo nie wiem, co się dzieje. Jest sobota, nie muszę jej otwierać. Nie mam pojęcia, co robić. Czuję się beznadziejne samotny i bezsilny. Victora niby wiecznie nie było w domu, ale jednak sytuacja była bardziej stabilna i w ogóle jakaś. A teraz nie wiem, co ze mną będzie. Jest tragicznie. Kompletnie beznadziejnie. W dodatku zbliża się jesień. Zamarznę tutaj, jak nic. W życiu nie uzbieram ze sprzedaży kwiatów na wynajem czegokolwiek. Oddycham głęboko, wciąż szukam rozsądnego i realnego rozwiązania moich kłopotów, ale nic nie przychodzi mi do głowy. Chciałbym cofnąć czas. Mogłem w ogóle tam nie jechać, nie pytać o nic Victora. Wtedy przynajmniej miałbym normalny dach nad głową. A teraz tak naprawdę nie mam niczego. Kompletnie. Nawet nadziei na cokolwiek. Spoglądam na godzinę w telefonie, zastanawiam się, czy ten pisarz kiedykolwiek zdecyduje się zadzwonić. Przynajmniej miałbym kogoś, do kogo mógłbym się zwrócić, albo przynajmniej wygadać. Przez chwilę chcę wykręcić numer Victora, ale szybko rezygnuję. Wiem, że nie powinienem. Wzruszyłbym się, zapragnąłbym powrotu, a nie mogę dać mu tej dzikiej, chorej satysfakcji. Nawet nie wiem, czy da sobie beze mnie radę. Zdoła ogarnąć tak duże mieszkanie? Nie powinno mnie to interesować. W ogóle Vic nie powinien mnie interesować. Nie tworzymy już jedności, żadnej wspólnoty, komórki społecznej. Nie współistniejemy. I on mnie nie interesuje. Wychodzę z kwiaciarni, przez chwilę chodzę po parku. Wygrzebuję drobne z kieszeni, kupuję frytki w dziwnie podejrzanej budce przy drodze i błądzę dalej po mieście. W końcu nie mam gdzie pójść. Kiedy tak snuję się po ulicach wpada na mnie jakiś dzieciak. Nastolatek w sumie. Przeprasza gorliwie i pędzi dalej przed siebie, jakby go gonili. Ucieka przed kimś, czy przed czymś? Może przed problemem? Przed tym nigdy nie można uciec. Dopadnie zawsze i wszędzie. Nawet po czasie. Tak już jest. Chyba właśnie na tym polega życie. Wieczorem przychodzę na nasze osiedle. Stoję przed bramą wjazdową i po prostu wpatruję się w okna. Vic przyjeżdża po dwudziestej. Trąbi na mnie, więc odskakuję, a on niewzruszony przejeżdża przez bramę, nie patrzą na mnie ani przez ułamek sekundy. Tak, jakby mną gardził. Jakbym to ja go zranił i skrzywdził. Jakbym nie zasługiwał nawet na drobny gest szacunku. Obserwuję jeszcze, jak parkuje przed wieżowcem, a potem wracam do kwiaciarni, zastanawiając się, jak spędzę kolejne dni. I czy zwrócenie się do Victora o pomoc byłoby oznaką zupełnej, niedojrzałej słabości. 

Podpisane: Ty wiesz ktoOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz