10
Siedziałem w ławce z Lydią, która trzymała w ręce pióro i obracała je między swoimi niezwykle smukłymi palcami. Uczesała się dzisiaj tak, jak uwielbiałem, gdy to robiła — dwa warkoczyki, jak dziewczynka z moich wspomnień, którą niestety już nie jest. Mogłem przyglądać się jej bez przerwy, rozpamiętując przy tym jej wygłupy za młodu. Nie mogłem koncentrować się na niczym innym, gdy była obok mnie.
A musiałem.
Kolejną przerwę z rzędu spędziłem w pokoju życzeń, wpatrując się tępo w wielką szafkę zniknięć, której naprawienie graniczyło z cudem. Obok mnie, na zielonej kanapie, leżały kartki z moim własnym, wąskim pismem — próbami stworzenia zaklęcia, które by te szafkę naprawiło. Bez skutku.
Omijałem połowę lekcji. By nie zamartwiać Lydii, która w ostatnim czasie coraz częściej zauważała moje zniknięcia, informowałem ją o tym, choć nigdy nawet słowem nie wspomniałem, gdzie tak naprawdę się wybieram. Nie powiedziałem jej dokładnie, co robię, choć dobrze wiedziałem, że jej stara magia może pomóc mi naprawić to beznadziejne pudło. Zakryłem twarz rękoma i znowu powróciłem myślami do Lydii.
Miała sześć lat i podziwiałem ją, gdy latała na malutkiej miotle dziecięcej, która unosiła ją kilka centymetrów nad ziemią. Uśmiechałem się jak głupi, gdy tylko ojciec nie mógł zobaczyć mojego wyrazu twarzy. Nawet wtedy nie pozwalałem sobie na jakikolwiek uśmiech w jego obecności, próbując być takim, jak on.
— Smacznego — powiedziała Lydia, gdy usiadła obok mnie przed dzień przyjęcia Bożonarodzeniowego.
— Dzięki.
Czy wypadało mi zaprosić ją na przyjęcie, chociaż ja sam nie miałem na nie zaproszenia? Nie dość, że byłem tym faktem zirytowany, i jeszcze rok temu pisałbym do ojca, by te zaproszenie mi załatwił, dziś byłem w miarę spokojny.
Miałem coraz mniej czasu, a ten płynął nieubłaganie. Nie wiedziałem w co włożyć ręce. Jednak jednego byłem pewien.
Chciałem ją zabrać na ten bal.
— Nic nie jesz — stwierdziła, wskazując na mój talerz widelcem. Podniosła przy tym jedną brew i wyglądała pięknie, wwiercając we mnie swój wzrok.
— Nie jestem głodny — stwierdziłem i odeszłem od stołu, sztywno trzymając plecy, z głową uniesioną wysoko. Skręciłem w pierwszy wolny korytarz i z całej siły uderzyłem pięścią w ścianę. — Cholera!
Przytłaczała mnie myśl, że w najbliższym czasie będę musiał wybierać. Miałem zamiar wykonać zadanie Czarnego Pana i zabić Albusa Dumbledore'a, by dopomóc rodzinie i znienawidzonemu ojcu, który, chcąc nie chcą, nadal nim dla mnie był i musiałem to dla niego zrobić. Wybór polegał na tym, że choćbym nie wiem jaką drogę obrał — był szczęśliwy z Lydią czy względnie bezpieczny przy Czarnym Panie, obydwie nie ciągnęły za sobą dobrych korzyści. W ogóle ich nie ciągnęły. I w tym był problem.
Wiedziałem już jak i mniej więcej wiedziałem kiedy i z kim. A, by mój plan wcielić w życie, musiałem także naprawić szafkę, która naprawić się nie pozwalała. To wszystko mnie przytłaczało. Nie miałem siły na nic, a trzymał mnie przy życiu jeden fakt — pomoc mojej matce. Tylko ona się dla mnie liczyła. Nie chciałem, by ją zamordowano. A no to się zanosiło.
Snape wypatrzył mnie na korytarzu i podszedł do mnie, a jego szata powiewała za nim. Uśmiechnąłem się drwiąco; naprawdę wyglądał jak nietoperz.
— Wymyśliłeś już coś? — Zaczepił mnie, otwierając drzwi jakiejś klasy i wciągając mnie przez nie. — Mam nadzieję, że tak, bo czas nam się kończy.
CZYTASZ
STARA MAGIA draco malfoy, hp ( 1&2 )
FanfictionMinisterstwo Magii z satysfakcją stwierdziło, że jestem martwa. Zlecony przez nich mord na mojej rodzinie uważali jako potrzebny, by chronić całą magiczną społeczność. Takie właśnie było Brytyjskie Ministerstwo - okrutne, dążące do celów po trupach...