XV

1.8K 126 10
                                    

Następne godziny ciągnęły mi się nieubłaganie, ale wiedziałam, że byliśmy już tak blisko celu, iż wszelkie narzekania były zbyteczne. I faktycznie niedługo potem dotarliśmy do znaku ,,Witamy w Columbus''. Był to kamień milowy, który udało nam się pokonać i choć minięcie tego krzywo wbitego w ziemię znaku nie zmieniało naszej beznadziejnej pozycji, poczułam dziwne uczucie radości, które od dawna czekało na moment, by przejąć kontrolę. Oczywiście minięcie granicy nie było niczym wielkim, ponieważ przed nami malowała się dalsza wędrówka do jakiegokolwiek źródła cywilizacji, a przynajmniej czegoś większego od mijanych przydrożnych stacji i moteli. Z niecierpliwością czekałam, by ujrzeć wielkie miasto i choć wiedziałam, że nie wejdę do niego w jego okresie świetności, to nie mogłam się tego doczekać.

Po niecałych dwóch godzinach dotarliśmy na obrzeża, gdzie przywitały nas zielone trawniki i malownicze domki niczym z amerykańskiego serialu.

Była wiosna, więc wszystko wokół wyglądało tak prześlicznie jak i smutno. Smutek na widok tego miejsca nastąpił razem z lekkim przerażeniem. Właściwie musiałam przyznać, że natura trochę mnie oszukała, rosła swoim tępem, bez ingerencji człowieka, który już dawno tego miejsca nie odwiedzał. Pewnie gdyby nie otaczająca nas pustka i cisza, nigdy nie zorientowałabym się, że miejsce to jest pozostałością apokalipsy. Było to idealne miejsce, w którym można było się ukryć i udawać, że nic się nie dzieje. Udawać.

Rozglądając się po wąskiej dróżce otoczonej drzewami i domami, zawarłam ze sobą pakt, że jeśli nie będziemy wiedzieć, co robić dalej, wrócimy tutaj i zostaniemy tu na zawsze. A przynajmniej ja, bo nie mogłam do niczego zmuszać Jonathana, ale miałam nadzieję, że gdyby nastąpiła taka okoliczność, podążyłby za mną.

W pewnym momencie przystanęłam i, obracając się bokiem do kierunku, w jakim zmierzaliśmy, wpatrzyłam się przed siebie oniemiała.

— Coś się stało? — usłyszałam głos Jonathana. Odwrócił się i z niepewnym wyrazem twarzy cofnął się, by stanąć obok mnie i spojrzeć na to, na co ja sama patrzyłam od ponad minuty.

— Wygląda jak mój dom — powiedziałam. Faktycznie wyglądał, nie był identyczny. Ściany były zrobione z białych belek, które jednak wyglądały na dość zaniedbane, okna i drzwi były inne, ale za to patio. To było to samo patio, na którym przesiadywałam co wieczór przez czternaście lat, wpatrując się na okno pokoju Danny'ego Spielberga. To były czasy. — Rozmarzyłam się.

— Wszystko okej?

— Tak. Chodźmy. Do centrum jeszcze kawał drogi.

I odeszłam. Tak, jak to zrobiłam dwa lata temu. Z przeszklonymi oczami i obietnicą powrotu, która nigdy nie miała zostać spełniona.

— Nie martw się, jak dotrzemy na miejsce, zabiorę cię do najlepszej restauracji w mieście. — Nagle dopadł mnie głos Jimmy'iego. Zaśmiałam się na samą myśl, bo byłam pewna, że żartuje.

— Jestem ciekawa, jak ci się to uda.

— Któregoś dnia. Któregoś dnia spełnię swoją obietnicę.

Choć wiedziałam, że nie taka była jego intencja, na dźwięk tych słów posmutniałam. Nie lubiłam złudnej nadziei. Sama w sobie nadzieja nie była zła, ale jedynie taka przyjmowana z umiarem. Ponieważ gdy człowiek się na coś nastawi, by potem tego nie dostać — zawód to jedyne, co mu pozostaje; i wielka dziura pozostała po złamanej nadziei.

Dlatego mój śmiech zabrzmiał na dość wymuszony. Nie wiedziałam, czy chłopak dosłyszał to w moim głosie, ponieważ nic więcej już nie powiedział.

♠ ♠ ♠

Naprawdę żałowałam, że nie mieliśmy auta albo chociaż roweru. Nigdy nie musiałam iść pieszo do wielkiego miasta. Była to naprawdę długa wędrówka, ale w momencie, gdy słońce zaczęło już zachodzić, udało nam się przekroczyć rzekę i znaleźliśmy się prawie u celu.

PlagaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz