Epilog

1.7K 115 30
                                    

Zawsze myślałam, że wraz z końcem Plagi moje zmartwienia odpłyną niczym statek dryfujący pośrodku oceanu. Zero ukrywania się. Zero strachu. Życie nigdy nie miało być idealne, ale chociaż mogłam ruszyć naprzód.

Na początku próbowałam walczyć. Zabrano mnie wbrew mojej woli. Rozdzielono z resztą. Chciałam pobiec przed siebie, licząc, że jakimś cudem uda mi się po drodze odnaleźć Taię, Michaela lub Jonathana. Jednak dobrze wiedziałam, że była to jeszcze większa głupota niż obwinianie się o całe zło świata.

Dlatego przestałam.

Pewnego dnia zmęczona zasiadłam na fotelu w salonie i tak spędziłam kilka godzin. Potrafiłam robić to dniami. Tylko wtedy nie myślałam o niczym, a gdy nie myślałam, w końcu czułam się szczęśliwa.

To Jonathan był od działania, nie ma co się oszukiwać. W czym byłam dobra ja? W powielaniu błędów? W histerii? Na pewno w ranieniu siebie. Miałam już w tym niezłą wprawę.

Zgodnie z umową, którą podpisałam z rządem, która dawała mi wolność i pozwolenie na posiadanie tego domu mimo mojej niepełnoletniości (okoliczności jednak były dość nadzwyczajne), musiałam przez rok brać leki na Zarazę — raz w miesiącu przychodził do mnie urzędnik z kontrolą i kolejną dawką — natomiast raz w tygodniu obarczono mnie obowiązkiem wizyty u psychoterapeuty, który miał mi pomóc zwalczyć trudną przeszłość.

Któregoś razu pod słyszałam, czekając na korytarzu, że inni ludzie, którzy przetrwali Plagę, mają taki sam obowiązek, ale ich wizyty odnosiły się do jednego spotkania na miesiąc. Biorąc jednak pod uwagę moje zachowania w trakcie Plagi, stanowiłam większe zagrożenie i najwidoczniej woleli mieć mnie na oku.

Cały czas w głowie kłębi mi się tysiące myśli. Chciałabym móc zapytać o tak wiele. Chciałabym wiedzieć, jak to wszystko się zaczęło. Byłam pewna, że ta krótka historia nie była dla mnie wystarczająca.

Pomiędzy chęci uzyskania odpowiedzi a samotnymi wieczorami dopadały mnie koszmary. Coś mi nie potrafiło dać spokoju.

Codziennie budziłam się w środku nocy. Nie zawsze pamiętałam, czego dotyczył dany sen, ale pamiętam strach, jaki czułam w momencie, gdy dotykałam spocone czoło. Pamiętam trzęsące się dłonie i w tym momencie byłam pewna, czego one dotyczyły. A czegoż by innego?

Moje życie wydawało się stanąć w miejscu. Na początku chodziło tylko o lęki. Chodziło o koszmary senne i wspomnienia, które krążyły za mną wszędzie, gdzie tylko poszłam. Ale potem pojawiło się coś innego. Czułam się bezradna. Czułam się osłabiona. Jakbym straciła wszelkie chęci.

Wtedy dopadła mnie apatia.

Trzymałam kurczowo w dłoni telefon. Gdy tylko go dostałam, poczułam się, jakby wszystko wracało do normalności, znowu będę normalną nastolatką. Ale było to nic innego jak ciastko, które miało mnie skusić, omamić na chwilę, bym nie skupiała się na faktycznym problemie. Na mnie.

Otarłam łzy i podziękowałam sobie w duszy, że dawno temu odwykłam od tuszy do rzęs.

Postanowiłam wyjść na dwór. Aktualnie panowało wczesne lato, więc wieczorem powietrze stawało się czyste i chłodne. Nałożyłam na siebie dżinsową kurtkę, w razie jakby pogoda mi nie sprzyjała.

Zamykając drzwi frontowe, rozejrzałam się po perfekcyjnej dzielnicy, którą mi przydzielili. Chodniki i trawniki były idealnie ułożone, a z krzaków zostały uformowane różne kształty — koła, kwadraty. Oprócz mojego domu w długim ciągu stało może z dziesięć innych różniących się jedynie kolorem ścian. Mój miał jasne błękitne, ale tuż obok mojego znajdował się jeden o brzoskwiniowych ścianach i kremowych. Osobiście nigdy nie wybrałabym koloru brzoskwiniowego na kolor dla domu.

Ruszyłam spokojnym krokiem wzdłuż chodnika z kamieni.

Kilkanaście minut później udało mi się dotrzeć na plac, który był równocześnie czymś na kształt centrum całego osiedla. To właśnie tutaj łączyły się wszystkie drogi z różnych części, gdzie stały równie identyczne domki. Byłam prawie pewna, że każdym z tych rozwidleń mogłam dotrzeć do również błękitnych, brzoskwiniowych i kremowych domów jak te u mnie.

Niesamowite było to, jak wszystko zostało zebrane do kupy. I to w tak krótkim czasie. Zupełnie jakby nic się nie wydarzyło. Nic. Żadnej Plagi. Jakby to był tylko zwykły sen. Jeden z moich koszmarów.

Stałam na jednym z rozwidleń, rozglądając się wokoło jakbym czekała na coś konkretnego.

Nagle go dostrzegłam. Zupełnie jakby moje błagania zostały wysłuchane.

Wydawał się inny.

Definitywnie miał dłuższe włosy. Kiedyś jego grzywka była w stanie zakryć całą jego twarz, teraz jednak i z tyłu widać było, że czarne pasma sięgały dalej za szyję.

Od kiedy widziałam go ostatni raz, minęło dużo czasu. Zbyt wiele.

Zaczęłam iść w jego kierunku, aż moje kroki zamieniły się w bieg. Gdy chłopak w końcu odwrócił się w moim kierunku, rzuciłam się do niego tak niespodziewanie, że zdążyłam jedynie dostrzec jego zdziwioną minę, a potem oboje wylądowaliśmy na ziemi.

— Jak zwykle szalona — odparł chłopak, podnosząc się obolały z brudnej ziemi. Ciężko było ocenić, czy mówił to dla żartu, czy był poważny. Ale kiedy podał mi rękę, byłam pewna, że nie mam się czym martwić.

Gdy tylko podniósł mnie do góry, rzuciłam mu ramiona na szyję i przytuliłam go najmocniej, jak tylko potrafiłam.

— Mieliśmy się nie widywać — powiedziałam, gdy tylko się od siebie oderwaliśmy — Tak powiedział mi Moore, zanim nas zabrali... — Ciężko mi było to wspominać.

Usiedliśmy na jednej z ławek na głównym placu.

— Wiem, chciałem się z tobą zobaczyć, ale...

— My też chcieliśmy. — Zapanowała kolejna z wielu naszych krępujących cisz. A pomyślałby ktoś, że znamy się już wystarczająco długo i wiemy o sobie tak wiele, że zwykłe rozmowy przestałyby być dla nas takim problemem. — Wszystko wydaje się nie tak, kiedy nie jesteśmy razem — wypaliłam w końcu. — Jakby wszystkie układanki nie były na swoim miejscu. Nie wiem, czy rozumiesz o, co mi chodzi.

— Chyba rozumiem.

— Bez ciebie zapadam się w sobie. Nie wiem, co jest ze mną nie tak. Czuję się źle. Jakbym znowu musiała przechodzić śmierć rodziny. Jakbym zaczynała od początku... Jakby czegoś mi brakowało.

Jonathan spoglądał na mnie z niepewnością.

— Nie masz czasem wrażenia, że ten nowy świat jest pusty? Że jest niczym książka bez żadnych słów? Codziennie tylko wstaję i staram się dotrwać do kolejnego dnia. Czasem staram się przetrwać noc, a czasem dzień. Opanowała mnie pustka.

— A nie czułaś jej podczas Plagi? Pamiętasz? Też miałaś ciężkie momenty.

— Nie, to coś innego. Wtedy miałam napady. Teraz dostaję na to leki. Ale nie czułam, żeby każdy dzień był bez sensu.

Nie czułam, żeby każdy mój krok był kompletnie bez sensu. Miałam cel. Razem dążyliśmy do tego, by przetrwać. Teraz nie wiem, czy to przetrwanie jest, aż tak dobre, jak mi się wydawało.

— Może po prostu tęsknisz za Plagą?

— Co?! — Poczułam się urażona samym faktem, że chociaż rozważał taką opcję.

— Pomyśl. Plaga dawała ci cel. Adrenalina. Strach. To jest nieporównywalne z monotonnym życiem w samotności.

Czy to mogło być prawdą? Czy to możliwe, że po tym wszystkim tęskniłam za Plagą? Czy ta rzeczywistość była, aż tak okropna, czy Plaga nagle zyskała swoje pozytywy?

Adrenalina, strach, cel — tak to ujął Jonathan.

Przypomniało mi się, jak ukrywałam się na stacji.

Ten moment, gdy stałam z pistoletem w dłoni i palcem na spuście.

Samochód. Kościół. Notatnik. Motel. Dom. Miasto. Taia. Pistolet. Wizja. Michael. Zarażeni. Layla. Choroba... Koniec.

— To koniec. — Niespodziewanie opadłam na ramię Jonathana siedzącego tuż obok mnie, jednocześnie zanosząc się donośnym płaczem. — Co jest ze mną nie tak? Czemu muszę być taka popieprzona i tęsknić za czymś, co sprawiło mi tyle bólu? — zapytałam przez łzy.

— Wszyscy jesteśmy popieprzeni. — Chłopak chwycił moją dłoń, a mój płacz jeszcze długo niósł się poprzez puste domki pomalowane na identyczne kolory.

♤♤♤

Smutek odnajdzie się wszędzie. W Pladze, czy w pokoju.

Bo smutek, zawiść, wściekłość — one przetrwały wieki

I trwać będą póki ostatnia nadzieja nie upadnie.*


KONIEC!

PlagaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz