Rozdział VII

80 10 0
                                    

Przekręciłam się na niewygodnym łóżku, które zapewnił mi brat. Niestety za śliczne żebym je wyrzuciła. Marne życie wzrokowca.

Cały pokój pokryty był lawendową farbą, dodawała ona lekkiego uroku i delikatności. Lakierowane, białe meble idealnie pasowały do szarych paneli, na których znajdował się duży, puchaty dywan. Również biały.

Awangardowe okna wpuszczały dużo światła, nie było żadnego kąta gdzie nie docierała jasność. Nie, to co w kuchni mojej matki.

Przez szybę widoczne były ruchliwe autostrady, bilbordy, a także witryny znanych sklepów. Wszędzie błyszczało, co doprowadzało mnie do szału. Ach, te Boże Narodzenie.

Cztery kąty zdobiło pełno roślin, w tym bananowiec, nie wiadomo skąd się wziąwszy. Przynajmniej będę miała co jeść, jak zabraknie żarcia w lodówce.

Znów się przekręciłam. Te łóżko coraz bardziej mnie denerwowało.

Chętnie podniosłam się ze swojego legowiska i opuściłam pomieszczenie.

Zimna podłoga - a dokładniej płytki, które miały dodawać nowoczesności, ale nie spełniały swojej funkcji - sprawiała mnie o dreszcze.

W końcu doszłam do upragnionej toalety, była zajęta.

- Ruszaj dupę, Denis! - zaczęłam walić w drzwi.
- Jestem w swoim domu! - odkrzyknął. - A jak coś Ci się nie podoba to żegnam!

Czułam, z jaką czułością i miłością zwrócił się do mnie. Aż chciało mi się rzygać.

- Spoko - powiedziałam - Gdzie mieszka Dallas? - oparłam się o drzwi.
- A po co ci do życia Dallas potrzebny? - fuknął.
- Nie interesuj się - wystawiłam język, którego i tak nie widział, bo był za drzwiami.
- Panno Montrose! - krzyknął.
- Wal się! - odkrzyknęłam krocząc dumnie do swoich czterech kątów.

Naprawdę? Znów zimna podłoga? On tu nie pali, czy jak? Muszę sobie kupić kapcie.

Wyjęłam z szafy żółty gorset i bordowe legginsy. Ubrałam się i chwyciłam komórkę. WhatsApp był już uruchomiony.

~Daddy: Dzień dobry, księżniczko.
~b.montrose: A weź spierdalaj.
Użytkownik b.montrose zablokował Daddy.

W końcu się odważyłam. Mam nadzieję, że da mi już spokój. Uparty jak osioł.

Usłyszałam otwarcie drzwi. Nareszcie! Wyszedł z tej łazienki!

Biegiem wlazłam do toalety. Z marszu zdjęłam z siebie ubrania wchodząc do kabiny. Poczułam na sobie krople wody, dające mi ukojenie. Tak samo raźno z niej wyszłam, wytarłam się ręcznikiem i podeszłam do zlewu.

Na elektryczną szczoteczkę nałożyłam pastę AquaFresh. Okazało się, że jest rozładowana. Świetnie, będę łazić po domu z nieświeżym oddechem. Genialnie no!

Nieswoja, wyniosłam się z łazienki.

- O, pięknie pachnie - oblizałam się.
- Nie dla psa kiełbasa - zabrał mi z pod nosa talerz.
- No ej! - warknęłam, głodna Brie, to zła Brie. - Nie jestem psem!
- W porównaniu do mnie jesteś - uśmiechnął się łobuziarsko. Nienawidzę
tego uśmiechu.
- Sama sobie zrobię! - prychnęłam.

Z czarnej jak smoła, ale odbijającej światło słoneczne lodówki, wyjęłam potrzebne produkty do przygotowania posiłku. Była to szynka, masło i jakaś tam kupna sałatka.

- Hola, hola! - założył ręce na biodra - To moja sałatka, koleżanko.

Szybko otworzyłam pudełko i polizałam zawartość.

- Polizane, zaklepane. Ha! - zaśmiałam się, a chłopak usiadł i więcej się nie odzywał.

Spokojnie zaczęłam robić śniadanie. Po dwudziestu minutach było gotowe i dosiadłam do blondyna. Nawet na mnie nie spojrzał po tej akcji. To dobrze.

Skończyłam swój posiłek, o równej dwunastej. Wiedziałam, to bo zaczęły bić dzwony pobliskiego kościoła. Strasznie długo spałam.

Last Time || C. D. Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz