~Świąteczny specjał~

123 10 9
                                    

Tydzień przed świętami Liz zaprosiła mnie i chłopaków na święta do Polski. Chyba nie muszę mówić, że od razu jak się o tym dowiedzieliśmy wszyscy zaczęliśmy się pakować. Może to trochę moja wina, bo dość sporo opowiadałam przyjaciołom o Polsce. Ale wracając. Święta były dość specyficzne. Nie to, że były złe... Po prostu nie mieliśmy szczęścia. Ale może zacznę od początku:

Zaczęło się od telefonu od Liz. Jak zwykle gadałyśmy o głupotach aż w pewnym momencie Polka zaprosiła mnie na święta. No ok, z chęcią znowu odwiedziłabym jej ojczyznę, więc przyjęłam zaproszenie. Liz też zaprosiła chłopaków, choć miała małe wątpliwości co do zapraszania Torda. (Nadal się niezbyt lubią.)

Jeszcze przed wyjazdem wybraliśmy się z chłopakami na zakupy i kupiliśmy prezenty dla Liz, jej brata i reszty zaproszonych. Mieliśmy dość spory problem, spróbujcie namówić Matta, że jego zdjęcie to nie jest najlepszy pomysł na prezent dla nowo poznanych osób. Po długich zakupach kupiliśmy prezenty i wróciliśmy do domu.

Potem pakowanie prezentów, wybieranie ciuchów na święta, pakowanie walizki, dojazd na lotnisko. I oczywiście mój ulubiony lot samolotem. Gdyby nie to, że łodzią płynie się dłużej i jest drożej już dawno przeniosłabym się na ten sposób podróżowania.

Na lotnisku jak zawsze chaos. Ciągłe krzyki typu: "gdzie moja walizka!?", "Ej, a którędy do wyjścia?", "Gdzie łazienka?". A jako, że żaden kierowca taksówki, którego pytaliśmy nie umiał po angielsku musieliśmy pojechać autobusem. Wyobraźcie sobie piątkę obcokrajowców, dla których Polski brzmi jak jakiś szelest, który muszą wysiąść na odpowiednim przystanku... Nie polecam. Skończyło się na tym, że Liz musiała po nas przyjechać. Prawie na drugi koniec miasta...

Ale to nie konic naszej wspaniałej świątecznej przygody!

Następnego dnia od razu poszliśmy pozwiedzać. Najpierw skierowaliśmy się na targ świąteczny. Było świetnie, nigdy nie widziałam tak pięknie udekorowanego miejsca. Na środku placu było ogromne lodowisko. Wszyscy wypożyczyliśmy łyżwy i zaczęliśmy jeździć. No może nie do końca jeździć, bo ciągle się wywalaliśmy. Ale po kilku lekcjach od Polki już umieliśmy przejechać trochę. Niezbyt dobrze, ale jednak. Alex (brat Liz, którego wyciągnięcie było prawdziwym świątecznym cudem)postanowił ułatwić siostrze życie i wypożyczył dla Matta, któremu szło najgorzej, pingwinka na którym dzieci uczyły się jeździć.

- Nigdy mnie nie złapiesz! - podjechałam do Torda i nałożyłam mu na głowę rogi renifera po czym szybko odjechałam. Oglądanie jak Norweg męczy się próbując mnie dogonić było mega śmieszne.

Na ludzie spędziliśmy sporo czasy świetnie się bawiąc. Bawiliśmy się w berka, uczyliśmy się jeździć, a tym co lepiej wychodziło uczyli się jeździć tyłem. Mimo to postanowiliśmy zejść z lodu po tym jak Matt (mimo pingwinka) wpadł na Edda i wylał na niego jego cole. Przy tym wypadku potłukł sobie lusterko, więc musieliśmy kupić mu na targu nowe.

Przy okazji kupiliśmy wiele wspaniałych pamiątek i prezentów dla przyjaciół. Lataliśmy od jednego stoiska do drugiego. Zrobiłam mnóstwo klimatycznych zdjęć na bloga. I jeszcze więcej selfi z przyjaciółmi. Na obiad postanowiliśmy zamówić pierogi z kapustą i grzybami, brzmi dziwnie, ale są pyszne! Po obiedzie i deserze w postaci gorącej czekolady postanowiliśmy wracać. Tylko był mały problem, kiedy wychodziliśmy z targu zauważyliśmy brak Norwega. Chciałam do niego zadzwonić, ale nie odbierał, pewnie telefon mu się rozładował. Podzieliliśmy się w pary i zaczęliśmy szukać. Ja byłam z Tomem, Edd z Alexem, a Liz z Mattem.

- Naprawdę musimy szukać tego komunisty? - Tom nieudolnie próbował namówić mnie na zostawienie przyjaciela. Przyznam szczerze, że przez chwile przeszło mi przez myśl pójście po prostu do domu.

W czerwony ci do twarzyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz