Trzynaście lat

5.4K 574 478
                                    

Chłopcy siedzieli na schodach pożarowych umieszczonych z tyłu bloku Simona. Lubili tu przychodzić, a zwłaszcza wieczorami. Wpatrywali się wtedy w niebo pełne gwiazd i wymyślali własne nazwy dla konstelacji – nigdy nie znali tych właściwych, bo i po co. Tak było i tym razem. Tu Mały Jeż, tam Średnie Frytki z McDonald's. Byli kiepscy w tworzeniu nazw, no ale nikt nie był we wszystkim dobry.

Jako zbuntowane trzynastolatki ukradli – po prostu wyciągnęli z lodówki, gdy rodzice nie patrzyli – dwa piwa w puszce. George ostatnio chwalił im się swoimi przebojami alkoholowymi, a Eliot wywracał tylko ciągle oczami, szepcząc do rudego, że pewnie wypił dwa łyki jakiegoś piwa bezalkoholowego i się cieszy, jakby pracował co najmniej w monopolowym i to jeszcze w Las Vegas, które swoja drogą było podróżniczym marzeniem obu chłopców.

Vegas – miasto imprez, hazardu i pięknych kobiet. Simonowi oczy zawsze błyszczały, słysząc te pięć liter. Zaraził swoim zachwytem – głównie spowodowanym oglądaniem filmów niekoniecznie odpowiednich dla jego wieku – również cichszego od siebie blondyna. Chcieli tam kiedyś pojechać i wziąć tego samego dnia tak zwany szybki ślub. Podjeżdżałeś tylko do odpowiedniego okienka, wygłaszałeś przysięgę i tak w sumie już byłeś żonaty.

Ale aktualnie byli tu, na zimnych metalowych schodach, trzymając w dłoni malinowe piwo, które procentów za dużo nie miało i uśmiechając się do siebie przebiegle jakby byli jakimiś geniuszami zbrodni, a nie nieposłuchanymi dzieciakami z niewielkiego miasteczka. Rudy chłopiec uniósł prawą dłoń, trzymając puszkę, którą w jakby zwolnionym tempie otworzył. Eliot uczynił to samo. Stuknęli się metalem, wypowiadając w tym samym czasie:

– Zdrowie! – Co w wykonaniu Eliota brzmiało jednak bardziej jak "Zdlowie". Nadal miał drobną wadę wymowy, ale regularnie uczęszczał do logopedy i wykonywał dziwne językowe ćwiczenia, które łamały mu język.

Unieśli piwa do ust i, gdy mieli pociągnąć pierwszy haust, ktoś im przerwał, a uśmiechy zamarły im na ustach, ciało się spięło. Przełknęli ślinę, wiedząc, że zaraz nastąpi szybka i bolesna śmierć.

– Odłóżcie to, zanim matka zobaczy – parsknął ojciec Simona, patrzący na nich przez okno.

Natychmiast się odwrócili, odruchowo chowając za plecami skarb, tak jakby to coś miało jeszcze zmienić. Cóż, warto mieć nadzieję. Młody Thorn dobrze wiedział, że gdyby jego mama się dowiedziała, rozpętałaby trzecią wojnę światową. Tego nikt nie chciał... poważnie.

Jednak Andrew Thorn należał do tych spoko rodziców. Przełożył nogę przez okno i wyszedł na schody pożarowe, zasiadając pomiędzy trzynastolatkami. Westchnął i wyciągnął synowi z dłoni felerne piwo. Przechylił i napił się, krzywiąc przy tym minimalnie, i odsunął lekko puszkę od twarzy, przyglądając się etykiecie. Następnie wyrzucił ją na ziemie, pozwalając, by spadła z drugiego piętra do śmietnika znajdującego się pod ich blokiem. To samo zrobił z drugą puszką, tą należącą do, teraz zdezorientowanego, Eliota. Na końcu podparł się ma rękach, układając je za plecami i wpatrując się, tak jak zwykle jego syn z przyjacielem, w niebo, ciągle krzywiąc się z niesmaki.

– Jak chcecie pić, to nie to malinowe szambo. To nawet nie powinno uchodzić za piwo. Ale jestem rodzicem, tak więc muszę powiedzieć coś w stylu: Czy wyście zgłupieli?! Macie dopiero trzynaście lat!

Chłopcy odchylili się za plecami ojca rudego i wyciągnęli dłonie, ściśnięte w piąstki, przybijając żółwika. Tak, udało się!

– Za karę, Simon, wynosisz śmieci przez dwa tygodnie, a ty – zwrócił się do blondyna – zrobisz nam dziś kolacje. Mam ochotę na spaghetti.

Uśmiechnął się ostatni raz, zostawiając chłopców na dworze. Wszedł do domu, parskając śmiechem.

– Malinowe – pokręcił głową z niedowierzaniem.

Simon spojrzał na Eliota i zachichotał, przytrzymując ręką usta. Blondyn tak samo jak patrzeć na gwiazdy, uwielbiał obserwować szczęśliwego przyjaciela. Wtedy jego niebieskie oczy błyszczały, pomarańczowe włosy wydawały się jeszcze bardziej ogniste, a piegi na nosie mocniej widoczne. Uśmiech wiecznie goszczący na jego małych ustach, często lekko kpiący najpiękniejszy był, gdy Simon był po prostu szczęśliwy.

Tak więc, on sam nie mógł się nie uśmiechnąć, patrząc na swojego najlepszego przyjaciela. Może i mieli po marne trzynaście lat, ale Eliot dobrze wiedział, że chce przyjaźnić się z nim do końca życia. Może nie mieć dziewczyny, kiedyś żony czy innych przyjaciół, jeśli był przy nim ten czasem wredny dla niego rudy nastolatek. Dlatego też zaczął śmiać się z nim.

Położył głowę na ramieniu Simona i znów spojrzał w niebo. Rudy jednak tylko spoglądał na Eliota, ciesząc się chwilą. Były wakacje, a wieczory ciepłe, więc mogli pozwolić sobie na dłuższe przesiadywanie.

– Zobacz! Wielki Bóbl!

Thorn był prawie pewien, że nie ma takiej konstelacji, mimo to nie miał serce psuć blondynowi ich ulubionej zabawy, więc dołączył do niego. Spojrzał w niebo i uśmiechnął się.

– Te wyglądają jak Bałwan.

– Fakt, całkiem podobne do ciebie.

Eliot zaczął się śmiać, za co oberwał w ramię od udającego złość rudzielca. Byli dziwną parą przyjaciół, to trzeba było przyznać.

***
Miłej majówki!

PrzyjacieleOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz