-4-

353 39 11
                                    

W tym samym czasie w mieście 96

Ponure, ciemne i całe mokre Miasto 96. Takie się właśnie stało. Deszcz opadał na szare budynki, przechylając zieleń wyrastającą z ziemi. Wieczór, który nadszedł zwiastował, iż deszcz szybko nie opuści miasta. Auto Green Leadera dalej wartowało przy wcześniejszym budynku. Widać było, iż omawianie planu pochłonęło ich, aż do wieczora. W końcu wyszli z budynku dwaj mężczyźni. Stojąc nad zadaszonym miejscem, Rick wdychał prawie świeże powietrze, zaś Andrea patrzył na puste i nocne ulice miasta. Przez wyglądający jakby jesienny deszcz, obaj zaplątali się w nostalgię. Przypominali sobie jakie mieli życie przed wojną. Jak się układało, czy mogli zrobić coś więcej. Czy na prawdę wtedy "żyli". Rick w końcu był z natury wolną duszą, żył tak jak chciał, robił to co chciał. Jednak to wszystko dzięki swojemu Ojcu, który był dyrektorem jak i właścicielem dużej korporacyjnej firmy.  Ojciec Ricka zawsze spełniał zachcianki syna. Rick był jedynakiem. Więc wszystkie pieniądze, które zarabiał jego Ojciec przeznaczał na niego. Matka Ricka tak samo wykorzystywała pieniądze swojego męża. Nie pracowała, ona tylko brała. Chodziła bardzo zadbanie, lecz wierna ona nie była. Rick mając 7 lat, wracając ze szkoły, przyłapał własną matkę, która obmacywała się z jakimś mężczyzną. Od tamtej pory Rick stracił do niej szacunek, jednak nic nie powiedział ojcu, gdyż dostawał pieniądze od matki w zamian za milczenie, gdyż to nie był jednorazowy przypadek. Pieniądze i tak wszystkie były ojca. Nie obchodziło Ricka nic, po za tym jak się dobrze zabawić za pieniądze ojca, jakie dupy wyrwać i żeby się najarać. Jak Rick musiał szybko się obudzić, kiedy wojna zabrała mu wszystko. Nie było już domu, nie było pieniędzy, nie było Ojca. Rick dopiero wtedy zrozumiał, co to jest życie i jakie może być okrutne. Wcześniej był zwykłym rozpieszczonym bogatym bachorem bez jakichkolwiek ambicji i odpowiedzialności. Rick podniósł dolne kąciki ust powodując uśmiech, po czym spojrzał na Andrea. Długowłosy patrzył ślepo w ulicę. Też myślał nad poprzednim życiem, które miał. Mimo, iż Andrea miał kompletnie inaczej, niż Rick, to w pewien sposób był szczęśliwy. Andrea nie był jedynakiem, tak jak Rick. Miał bardzo dużą rodzinę. Zaczynając od sióstr i braci a kończąc na wujkach i ciotkach. Andrea w przeciwieństwie do Ricka, wiedział co to znaczy miłość niematerialna. Czyli prawdziwa miłość. Andrea był konsekwentny, odpowiedzialny i pracowity. Pomagał mamie przy pracach domowych jak i pracach gospodarskich. Pomimo, iż Andrea nie był najstarszy to i tak pomagał przy młodszym rodzeństwie. Dzięki swojemu ojczymowi nauczył się, iż dobrą i uczciwą pracą zarobi nie tylko pieniądze ale i szacunek dla samego siebie. Biologicznego Ojca Andrea nie znał, gdyż był jeszcze mały, jak po prostu pewnego dnia znikł. Andrea nie może sobie wybaczyć tego, iż w dniu kiedy spadła bomba na ich dom, gdzie byli wszyscy, on akurat był na swojej pierwszej imprezie, o której nie powiedział matce. Andrea przypominając sobie tą sytuację po czuł to samo ukłucie w sercu, jak wtedy kiedy zobaczył zrujnowany swój dom rodzinny. Rick poklepał go po plecach śmiejąc się.

- Nie bój się chłopie, to tylko deszcz!- zaśmiał się Rick, trzymając rękę na barku przyjaciela. Andrea spojrzał na Ricka.

- No dzięki, DICK..- powiedział podkreślając i mówiąc głośno ostatnie słowo. Wyszedł z pod zadaszonego miejsca w stronę auta, gdyż deszcz powoli spowolniał swoją smutną melodię opadających kropli.

-Jestem RICK!- krzyknął oburzony Rick idąc za przyjacielem. 

-Tak, tak... Wiem- westchnął Andrea gdzie obrócił się do Ricka zatrzymując się i stojąc koło  przedniej maski samochodu.- Dick..- uśmiechnął się czarny, gdyż kiedy powiedział to słowo, jego przyjaciel splótł ręce i patrzył wściekle na niego.

-Dick to ja mam, a jestem Rick..- powiedział opierając się o przednią maskę jedna ręką i podnosząc jedną brew.

-Czyżby?..- powiedział Andrea zastanawiając się chwilę, gdzie też się oparł o przednią maskę.- Jakoś trudno mi w to uwierzyć, po tej sytuacji na lotnisku ze staruszką, jak czekaliśmy na Szefa.- powiedział Andrea, gdzie Rick odrazu się wyprostował.

- Przecież ta staruszka nagle mi wyszła przed oczami- gestykulował rękoma bardzo żywo- Widziałeś jej ryj?- westchnął- Taki ryj to trzeba prasować zanim się wyjdzie do ludzi.- mówił, gdzie nagle dostał w ramię od przyjaciela- Ała.. a to za co?

-Nie masz szacunku do starszych ludzi- powiedział wściekły Andrea, gdzie wszedł do auta od strony kierowcy.- Nie masz do nikogo szacunku- mówił kiedy kładł ręce na kierownicę.

- Nie przesadzaj..- powiedział Rick wsiadając do przodu, jako pasażer. Obrócił się do Andrea- Przecież szanuję ciebie, szanuje szefa..- mówił, gdzie chciał jeszcze wymienić, jednak Andrea mu przeszkodził.

- Ty mnie nie szanujesz, ty mnie akceptujesz.- powiedział Andrea, obracając głowę do Ricka- Szefa tak samo, nie szanujesz ty się go po prostu boisz.- wyjaśniał mu czarny, gdzie Rick cały czas uważnie słuchał- Kiedy ty w końcu nabierzesz do kogokolwiek jakiegoś szacunku. Nie możesz tak traktować ludzi, bo zostaniesz sam. Samotność to nie życie, to wegetacja.- mówił Andrea, gdzie Rick już obrócił głowę w przeciwną stronę i z każdym jego słowem spuszczał głowę coraz to na dół.- Taka wegetacja prowadzi do samo destrukcji. Nie możesz tak dalej robić, Rick..- powiedział już łagodniej Andrea, gdzie Rick słysząc swoje imię obrócił się do swojego przyjaciela- Ja wiem, że nikt cię tego nie nauczył jak szanować drugą osobę i jak ją w ogóle kochać. Ale pozwól mi pokazać ci co to znaczy, daj mi dojść jakoś do siebie...- mówił Andrea coraz to z zaciśniętym gardłem, jednak kiedy Rick miał mu odpowiedzieć z budynku wyszedł Edd. Obaj mężczyźni wyprostowali się na siedzeniach i czekali, gdzie Andrea odchrząkał. Edd rozmawiał przez telefon idąc w stronę auta. Schylił głowę, gdyż deszcz znowu zaczął mocniej padać. Wsiadając do tyłu auta, Edd właśnie kończył rozmowę.

-Tak, już jadę. Powiedz mu, że zaraz będę... Nie spokojnie. Niech poczeka na mnie, ale przebież go już w piżamę.. No.. Dobra Na razie..- rozłączył się Edd i poprawił się na siedzeniu. Andrea odpalił silnik i ruszyli z pod budynku.

-Rozumiem, że teraz do domu?- zapytał się Andrea patrząc w tylne lusterko.

-Tak..- odpowiedział Edd, a bardziej westchnął i oparł się ręką przecierając już zmęczone oko.

-Czyżby mały się tak niecierpliwił ?- zaśmiał się Rick, gdzie Edd spojrzał na niego.

- Chce abym zjadł to co on przyrządził na kolacje- westchnął wyciągając telefon, gdyż dostał wiadomość- Nie wiem, czy to przeżyje.. - kiedy powiedział dopiero odczytał wiadomość, po czym schował telefon. 

-Chyba, aż tak źle nie będzie, Szefie..- powiedział Andrea zakręcając w jakąś uliczkę- Na pewno w sprawie gotowania to mały ma po Szefie tą smykałkę.- powiedział Andrea, gdzie Rick przytaknął potwierdzając to co mówił jego przyjaciel.

-No.. nie wiem..- westchnął Edd, kiedy zobaczył, iż są już pod jego domem. Jednak Edd nie wysiadał. Andrea obrócił się do szefa trzymając jedną rękę na kierownicy aby mocniej się obrócić.

- Jeśli coś będzie nie tak, to proszę pamiętać, że ma Szef nas..-powiedział uśmiechając się, gdzie Rick spojrzał szybko na niego.

- Ale ja nie chce zostać otruty..- powiedział Rick gdzie Andrea znowu lekko walnął go w ramię, aby się uspokoił- To znaczy.. Może Szef na nas liczyć..- powiedział to jakby mówił jakąś wyliczankę. Edd spojrzał na nich.

-Jednak dobrze wybrałem..- powiedział zielonooki i wyszedł z auta, zostawiając w aucie swoich żołnierzy, którzy nie rozumieli co miał na myśli ich szef. Zaś Edd stanął przed białym ogrodzeniem, które oddzielało jego małą posesję od drogi. Dom, w sumie to domek, był mały, ale przytulny. Nie różnił się od większości domów w pobliżu, na czym bardzo zależało zielonookiemu. Edd w pewnym momencie chciał się cofnąć z powrotem do auta, jednak w  tym momencie drzwi od domu otworzyły się. Edd wiedział, iż już nie ma odwrotu i będzie musiał zjeść, jego zdaniem trutkę na szczury.


-1254 Słów-

Proszę, nie... II ( TomTord)Where stories live. Discover now