4. Gdzie są drzwi?

6 1 40
                                    

Clarence sztywno wrócił do swojego pokoju, który był krótko mówiąc, niebieski. Zapomniał nawet, że był głodny. W końcu czymże było jedzenie i zaspokajanie swoich prymitywnych potrzeb, gdy spoczęła na nim odpowiedzialność za śmierć ukochanej.

Co najważniejsze w pomieszczeniu nikt przez resztę dnia go nie niepokoił.

Leżał na wznak na łóżku, a jedyną czynnością, którą wykonywał, było oddychanie. Czuł się, jakby ktoś porządnie przywalił mu w głowę. Chciał płakać, chciał się wyżyć, ale jedynym, co robił, było tępe wpatrywanie się w sufit. Otępienie i dziwna imitacja gniewu na samego siebie nie opuściły go ani na chwilę aż do rana. Przez całą nic nawet nie zmrużył oka, bowiem za każdym razem, gdy je przymykał, widział twarz Molly i rozpacz Dylana oraz Nathalie.

— Wstawaj, musisz jeść, a dzisiaj zaczynamy pracę — odezwała się Colette, która wpadła do pokoju chłopaka, niczym burza.

Kobieta odsunęła ciężkie zasłony, które poprzedniego dnia sam zaciągnął, nim popadł w letarg. Oślepiające słońce wpadło do pomieszczenia, drażniąc się z przekrwionymi od niewyspania oczami.

— Bujaj wrotki. Czy ty spałeś chociaż trochę? — zapytała, nachylając się nad nim nieco. Pokręcił tylko przecząco głową. — Clarence, chłopie, ogarnij się, to, że jesteś jej prawnukiem, nie znaczy, że masz specjalne przywileje.

Colette podparła się dłońmi pod boki, patrząc na niego, jak matka karcąca urwisa. Już myślała, że zignoruje i tę jej wypowiedź, ale o dziwo wstał z posłania i niczym dobrze zaprogramowany robot udał się mechanicznie pod prysznic.

— Co się stało? — zagaiła, gdy tylko odświeżony, w nowych ubraniach wszedł z powrotem do komnaty. Wzruszył ramionami, patrząc na nią wyczekująco. — Nigdzie nie pójdziemy, dopóki mi nie powiesz. Nie możemy dobrze współpracować, gdy zachowujesz się tak. — Machnęła ręką, jakby wskazując na całokształt.

—  Wczoraj się dowiedziałem, że to przeze mnie zginęła Molly. Czemu wcześniej tego nie zrozumiałem, tylko dałem się jej zaskoczyć? — odpowiedział chłodno, mając ochotę się rozpłakać, ale nie mógł, w jego organizmie jakby nagle zabrakło łez.

Tak naprawdę Colette przecież go ostrzegała, ale nikt nigdy nie powiedział mu tego prosto w twarz. A to była ogromna różnica.

— Och, mogłam się domyślić, że to wszystko to sprawka Śmierci — westchnęła, przytulając chłopaka.

Wiedziała idealnie, co czuł. Ona nadal żyła z poczuciem winy, od dwudziestu lat i nie potrafiła się tego pozbyć.

— Słyszałeś powiedzonko, że praca jest najlepsza na wszystko? — zapytała nieco przesłodzonym tonem, na co Clarie tylko prychnął pod nosem.

— Nie masz o tym bladego pojęcia, więc się nie wypowiadaj — odparł z nutką złośliwości w głosie, pozwalając jej na to, aby praktycznie ciągnęła go w bliżej nieokreślonym kierunku.

Colette gwałtownie się zatrzymała, patrząc na niego spod byka.

— Nie mów mi, co wiem, a czego nie wiem, bo to ty wiesz tu najmniej.

Słysząc jej ton i patrząc w te rzucające gromami oczy, miał wrażenie, że jakby jeszcze raz się odezwał, zabiłaby go z zimną krwią. Jakoś nie miał ochoty na powtórkę z rozrywki.

— Gdzie właściwie idziemy? — zagaił niby niezobowiązująco.

— Na śniadanie. Podejrzewam, że nic nie jadłeś.

Ona się o mnie martwiła, pomyślał zaskoczony. Chwilę później przypomniał sobie, że to ona przy nim była, kiedy się obudził. Nawet jej za to nie podziękował, a tylko od tego czasu się na niej wyżywał.

Monster Among Man ✔ (Planowana korekta)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz