1. Nadszedł ten dzień

6 1 22
                                    

Tym razem sala tronowa nie była pusta, wręcz przeciwnie. W pomieszczeniu znajdowało się około pięćdziesięciu osób; kobiet i mężczyzn, nie było tam natomiast dzieci. Clarence z Dylanem byli najmłodszymi osobami w tym gronie. 

Wszyscy byli ubrani na czarno, a, o zgrozo, na ich twarzach malowało się podekscytowanie i wyczekiwanie. Bowiem oto miała mieć miejsce najważniejsza uroczystość w ich małej społeczności. Przyjęcie do ich grona nowego członka. 

Pośród tego wszystkiego – bieli pomieszczenia i czerni osób – na wysokim pozłacanym tronie siedziała Śmierć odziana w najobszerniejszą, czarną suknię, jaką Clarence kiedykolwiek widział. Gdy tak tam stał, niczego nieświadomy przez chwilę poczuł się, jakby był na jakiejś stypie. Nawet nie wiedział, ile prawdy w tym przeczuciu było. 

Poważna kobieta, którą widział, niczym nie przypominała tej, z którą ostatnio rozmawiał. Zdecydowanie wolał nieco dziecinną wersję Śmierci niż tę poważną. Nie widzieli się tylko przez tydzień, a w tym czasie jej włosy były dokładnie takie, jak zostały opisane w jednym z podań. Mianowicie były czarne, falowane i długie. 

To głównie przez swój wygląd była taka przerażająca. Śmierć bowiem wpatrywała się ciemnymi oczyma w Clarence'a, w których krył się spokój i widoczna władczość. Ewidentnie panowała nad sytuacją, możliwe, że nawet sprawiało jej to satysfakcję. 

Dwoje postawnych mężczyzn zaczęło ciągnąć przerażonego Dylana w stronę tłumu. Dzięki czemu miał możliwość stania w pierwszym rzędzie i oglądania widowiska z najmniejszymi szczegółami.

Clarence chciał ruszyć za nim, lecz silne ramiona zatrzymały go w miejscu. Sam nie wiedział już, co miał zrobić. Domyślił się, że chodziło o jego chrzest, ale w takim razie co tam robił Dylan? Czyżby Śmierć go okłamała? Przecież miał wieść ciekawe i długie życie... W tym przypadku słowo ciekawe było kluczowe.

Obcy mężczyzna zaczął prowadzić Clarence'a wprost pod podwyższenie przeznaczonego dla tronu Śmierci, która patrzyła na wszystkich z góry. W sali panowała zaskakująca cisza. Nikt nie śmiał odezwać się, czy chociażby głośniej odetchnąć. Właśnie wtedy Clarie zorientował się, że coś było nie tak. Mianowicie nie słyszał kroków na marmurowej podłodze. Ze zmarszczonymi brwiami spojrzał w dół, a jego oczom ukazał się błękitny dywan wyszywany w misterne ornamenty.

Czuł, że to nie był przypadek, ale jeszcze nie potrafił połączyć faktów. Jeszcze nie znał ich wszystkich.

— Oto nadszedł wyjątkowy dzień, w którym do grona moich dzieci, dołączy kolejny wybrany. Tego dnia zyskamy jeszcze jedną, dodatkową duszyczkę, która stanie w naszych szeregach — Śmierć mówiła spokojnym, aczkolwiek władczym tonem, który sprawiał, że każde wypowiedziane przez nią słowo wdzierało się do umysłów zgromadzonych. 

Postawny mężczyzna, który prowadził Clarence'a kopnął go w dół podkolanowy, tak że chłopak padł na kolana na pierwszym schodku prowadzącym na podwyższenie tronu. Bruce, bo tak nazywał się strażnik, nawet nie starał się zrobić tego delikatnie. Wręcz przeciwnie, Clarence cierpiał za zatarczki Barta z przeszłości. Na szczęście nie było słychać odgłosu łamanej kości.

Nieprzejęta sykiem, który wydał z siebie Clarie, Śmierć podniosła się z miejsca, a u jej boku zjawiła się Betty z czerwoną poduszką. Clarence nie mógł zobaczyć, co się na niej znajdowało, ale miał złe przeczucia. 

Przerażony Dylan trzymany przez innego mężczyznę chciał oderwać wzrok od sceny, która się przed nim rozgrywała, ale nie potrafił. Osoby go otaczające, włączając w to samą Colette, wcale nie poprawiały sytuacji, gdy widział wyczekiwanie i podniecenie na ich twarzach. Czy on jedyny miał ochotę stamtąd uciec?

Monster Among Man ✔ (Planowana korekta)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz