Isabell wciąż nie mogła uwierzyć w to co się stało. Po raz kolejny dostała kosza. Hodge odrzucił jej starania, nie dając cienia szansy na przyszłość.
Siedziała teraz na swoim ulubionym miejscu na tarasie gospody, obserwując miasteczko i gwar przebywających w nim ludzi. Nie mogła pozbyć się nieprzyjemnego uczucia w żołądku. I nie było to spowodowane tylko słowami jej przyszłego męża, ale też głupiutkiego brata.
Jakże on mógł rzucać takimi słowami w jej stronę!?
Jest przecież idealna. Jest piękna, mądra, potrafi śpiewać i zabawiać rozmową. Czego chcieć więcej? Nie potrafi zrozumieć czemu przystojny Hodge odgania się od zalotnych, czarnych oczu, które uwiodły już tuziny innych mężczyzn. Na niego zaś nie działało nic. Ani cudowne oczy lub czerwone, pełne usta, ani idealna figura, długie krucze, zadbane włosy sięgające pasa, ani słowiczy głos.
Czy faktycznie powinna się zmienić?
Nie... To po prostu Alexander jest dziwny. Nie potrafi jej zrozumieć, nigdy nie potrafił. Ojciec gadał tylko o nim. Alec to, Alec tamto! Nienawidziła tego tak samo jak swojego obłąkanego brata siedzącego ciągle z nosem w swoich przeklętych, śmierdzacych starością książkach. Na co to komu?
Mógłby sobie znaleźć dziewczynę, może by się ustatkował i przestał chodzić z głową w chmurach.
Uniosła filiżankę do ust i wzięła łyk herbaty po czym wygładziła palcem zmarszczkę na czole i zaczęła myśleć o czymś... o kimś przyjemniejszym niż jej wyrodny braciszek. Po chwili dostrzegła jednak obiekt jej westchnień i wbiegła do środka budynku siadając i przybierając idealną pozę.
***
W pewnym momencie do gospody wparował Hodge z nieustępującym mu kroku Leroy'em przytrzymującym przed nim drzwi. Gdy tylko zajął miejsce przy barze i zamówił piwo znalazł się przy nim wianuszek dziewcząt, w tym piękna Izzy, próbująca rozgonić inne. Leroy zaczął jak zwykle wychwalać go i opowiadac o jego heroicznych czynach. Tak, jest przecież najdzielniejszym, najsilniejszym i najbardziej uwielbianym mężczyzną w Sansthaan. Cóż, rzeczywiście był wyjątkowy. Został bohaterem wojennym. Nie było lepszego myśliwego niż on, a w domu trzymał głowy każdego mieszkającego w lesie zwierzęcia. Od małego zająca po ogromnego niedźwiedzia. Nikt nie prześcignął go w tej dziedzinie i nikt nie kwestionował jego prawa do tytułu najprzystojniejszego i najlepiej zbudowanego mężczyzny w miasteczku. Nie licząc Alexandra Lightwood'a, który nie potrafił znosić takiej arogancji i narcyzmu, za co często mu się obrywało od dwa razy większego od niego Hodge'a.
Nagle drzwi gospody gwałtownie się otworzyły, a w progu stanął zdyszany Robert. Miał przerażenie w oczach, a ubranie wisiało na nim w strzępach. Przytrzymał się futryny, bo jego ciałem wstrząsnął gwałtowny atak kaszlu.
— Pomocy! — zawołał, kiedy udało mu się uspokoić. — Proszę, niech mi ktoś pomoże... Musimy zaraz ruszać! Nie ma czasu do stracenia!
Maurycy wszedł do środka i zbliżył się do ognia, który płonął w kominku.
Widząc wzburzenie nieoczekiwanego gościa, gospodarz starał się go uspokoić. Isabell nawet nie drgnęła brzydząc się dotknąć okropnie brudnego i cuchnącego potem i ziemią ojca.
— Już, spokojnie, wszystko będzie dobrze. — powiedział właściciel. — Robercie, spokojnie!
Mężczyzna potrząsnął głową.
— On ma Alexandra! Zamknął go w lochu!
Isabell wyprostowała się nagle zainteresowana.
— Kto go ma? — dopytał się gospodarz.
CZYTASZ
Beauty & Bane | Malec
FanfictionAlternatywna historia Pięknej i Bestii, oparta na filmowej i książkowej wersji, w malecowym wydaniu. To moje pierwsze opowiadanie, które publikuję, więc nie bijcie za niedociągnięcia w fabule ani dodatkowe lub brakujące znaki interpunkcyjne. No i c...