29. Coral del arecife

475 21 20
                                    

Koral z rafy

Hala przylotów była pusta, nie licząc zaspanych pasażerów lotu nocnego na linii Londyn-Barcelona, koczujących przy stanowisku odbioru bagażu. Niechętnie poczłapałam w stronę taśm, poprawiając pasek zsuwającej się z ramienia torby i walcząc z bólem głowy. Wciąż bolały mnie też nogi po prawie pięciogodzinnej podróży, nie licząc przesiadki w Londynie. Nikt nie pomyślał o bezpośrednich lotach do mojego ukochanego miasta, a znacznie skróciłoby to też moją mękę i mdłości. Nienawidziłam samolotów.

Wrzucanie bagażu na taśmy zawsze zabierało sporo czasu, więc przysiadłam na ławce, obok jakiegoś starszego małżeństwa rozmawiającego po angielsku przyciszonymi głosami. Zmarnowałam ten czas oczekiwania, wpatrując się w wyświetlacz telefonu i grając w durną gierkę.

Już od momentu, kiedy wsiadałam do samolotu w Brighton, czułam bliżej nieokreślone napięcie. Drżały mi ręce i bolała głowa, zupełnie jakby moje ciało wolało pozostać w tym ponurym angielskim mieście, gdzie wiecznie lał deszcz.

Teraz jednak nie było już odwrotu.

Moje serce cały czas tęskniło za Barceloną i to nie jej się bałam, lecz tego, co miałam w niej zastać.

Wiedziałam, że wracając do Hiszpanii i zgadzając się na zaszczycenie swoją obecnością urodzin Rosy, podpisałam pakt z diabłem. Byłam niemalże pewna, że w małym mieszkaniu mojej przyjaciółki spotkam osobę, której wolałabym uniknąć. Zgodziłam się na to szaleństwo, bo nie miałam innego wyjścia.

Przełknęłam ślinę, kiedy moje zdradzieckie myśli przywołały jego obraz. Nie, zdecydowanie nie chciałam o tym teraz myśleć, nie o trzeciej nad ranem na prawie pustym lotnisku, lecz on ciągle powracał, zdradziecko wplątywał się w moje myśli i za nic nie chciał wyjść z mojej głowy.

Tym razem miałam jednak szczęście, bo od tortury własnych myśli wybawiły mnie ruszające taśmy. Zamknięty dotąd otwór zaczął wypluwać pierwsze walizki. Miałam nadzieję, że tym razem mój bagaż dotarł do celu razem ze mną. Poprzednim razem zgubili go w Londynie i musieli dostarczyć go do małego mieszkanka w Brighton; choć moja walizka dotarła cała i zdrowa, najadłam się wówczas sporo stresu i strachu.

W równym sznurku walizek wreszcie wypatrzyłam własną. Natychmiast rzucała się w oczy — była zielona i poobklejana naklejkami z całego świata. Na wszelki wypadek owinęłam jeszcze rączkę wściekle żółtą wstążką, więc nie było opcji, żebym ją pomyliła z cudzym bagażem.

Po wydostaniu się z hali przylotów ruszyłam na postój taksówek. Lotnisko wyglądało jak wymarłe i stukot moich obcasów niósł się echem, niezakłócany nawet przez zwyczajowy gwar rozmów. Czułam się dziwnie w tym miejscu, więc czym prędzej przeszłam przez wyrwę, jaką utworzyły dla mnie drzwi.

Kilka taksówek stało jeszcze przed budynkiem, co przyjęłam z ulgą. O tej godzinie nie miałabym jak inaczej się stąd wydostać. Zarówno autobusy, jak i metro zaczynały regularne dzienne kursy dopiero o piątej, a mój samochód spoczywał w garażu przy domu rodziców.

Podałam kierowcy adres i zatopiłam się w siedzeniu. Było wygodne, więc pozwoliłam sobie na przymknięcie oczu, chociaż wiedziałam, że nie będę mogła zasnąć.

W trakcie powrotu do Barcelony długo myślałam nad tym, dokąd się udać po wyjściu z lotniska. Opuszczałam Brighton w pośpiechu, zupełnie nie przemyślawszy swojej decyzji. Wystarczył jeden feralny telefon od Rosy, żebym spakowała walizki i wróciła do kraju. Nic mnie już zresztą nie trzymało w Anglii.

Uśmiech Sofii | ✓Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz