8. Jak się nie budzić

558 80 48
                                    

      Do uszu Vitalia powoli wdarł się motywujący do uniesienia powiek świergot ptaków. Gdy tylko go usłuchał i faktycznie te powieki uniósł, jego oczom ukazało się jaskrawe, błękitne niebo. Kilka białych, puszystych obłoków przepływało przez nie leniwie, zmierzając w tylko sobie znane miejsca. Przez prześwitujące liście rzadkich, jasnozielonych koron pary drzew, okraszających ledwie kąty niebiańskiego widoku, tańczyły wesoło słoneczne promyki.

      Był to spokojny, trochę melancholijny, ale też – przede wszystkim – bardzo jasny widok.

      Zbyt jasny, jak na przebudzenie, więc obrócił się na bok, układając dłonie pod policzkiem i z powrotem zamykając oczy.
      Zanim jednak zdążył to całkiem zrobić, coś dziwnego mu przed nimi mignęło, więc z powrotem je otworzył, widząc tuż przed swoim nosem... wpatrującą się w niego żabę.

      – Aaaaaa...! – krzyknął, zrywając się i przewracając do tyłu.
      Żaba zakumkała, robiąc z policzków dwa napompowane baloniki, po czym jednym długim skokiem udała się w swoją stronę, zapewne zająć się swoimi żabimi sprawami, których Vito już nie pozna, gdyż zaraz zginęła w dłuższej, gęstej trawie.

      Tak nagle zbudzony chłopak – z szeroko rozwartymi oczami i szybko bijącym sercem – rozejrzał się po miejscu, w którym leżał.

      Jasnozielona, soczysta trawa. Kilka niziutkich, rozstawionych od siebie w sporych odstępach drzew. Ogrom błękitnego, słonecznego nieba, na które te dawały dobry, niezakłócony widok...
      Gdzie on do cholery był?! I gdzie byli Monk, Ted, Arti i Ketra? A torba, na której zasnął?...

      Zniknęli.

      Był sam w zupełnie obcym mu miejscu.

~~*~~

      – MOOONK! 
      – TEEEEEEEED! 
      – KETRA?! 

      – ...Chłoopaaakii!  nawoływał beznadziejnie raz po raz, chodząc między drzewami od dobrych kilku minut, ale nikt się nie odzywał.

      – Ech... – westchnął w końcu i darował sobie dalsze krzyki, gdyż bolało go już od nich gardło. Przeczesał dłonią irokeza, stając w miejscu i wpatrując się w czubki swoich butów.

      Zabije te małe diabelce. Wszystkie. Najchętniej wjechałby w ich wioskę czołgiem i wszystko rozwalił. Był pewien, że to one musiały wyrządzić im taki "kawał", choć nie miał zielonego pojęcia jak to zrobiły i jakim cudem niczego nie poczuł. Zasnął w ciemnym lesie, a obudził się w miejscu... Co to w ogóle było za miejsce?! Zupełnie nie poznawał tego otoczenia, a wręcz kusił się o stwierdzenie, że widział je pierwszy raz w życiu. Gdzie zniknęły znane krajobrazy, jego rzeczy, a nade wszystko – gdzie do cholery podziewali się jego kumple?!
      Miał nadzieję, że gdziekolwiek byli, to cali i zdrowi...

      Odetchnął głęboko, starając się uspokoić i pomyśleć racjonalnie, jak się z tej nieciekawej, poronionej sytuacji wykaraskać.
      Obrócił się powoli wokół własnej osi, uważnie rozglądając.
      A gdy dostrzegł wśród samych niskich, prawie identycznych drzew jedno wysokie, niemal bezlistne, na którego czubku coś dyndało, postanowił tam pójść. Sprawdzić, co to mogło być, i może spróbować się na nie wspiąć i trochę rozejrzeć.
      Musi wypatrzyć przecież coś znajomego, cokolwiek.

      Jak postanowił, tak zrobił, a przybliżając się do drzewa stwierdził, że tym dyndającym na nim czymś była... jego torba.
      Wolałby znaleźć któregoś ze swoich kumpli, ale i tak – dzięki Bogu! Przecież tam były całe jego oszczędności, wszystkie rzeczy... Ale głównie oszczędności. Nie wiedział, co by zrobił, gdyby je zgubił. Chyba wziąłby i się powiesił.
      Bo do dawnej pracy by już na pewno nie wrócił! Nawet by pewnie nie mógł.

      Swoją drogą, co za paradoks, że aby zaczepić się gdzieś w większym mieście i zacząć zdobywać pieniądze, PRAWDZIWE pieniądze, trzeba było już te pieniądze mieć, żeby sobie tam poradzić. A w wiochach takich jak ta, w której przyszło mu dorastać, trzeba było się nieźle naharować, żeby z tych psich wypłat nazbierało się coś konkretnego.
      Choć on, z jego pochodzeniem, chyba powinien się cieszyć, że w ogóle miał pracę, za którą mu płacili.
      Chociaż... Nie, nieważne. Nie będzie musiał do tego wracać. Torba. To się teraz liczyło.

      Ostatni odcinek drogi pokonał biegiem, nie zastanawiając nad tym, jak rzecz się tam znalazła, tylko za wszelką cenę pragnąc ją odzyskać. A gdy dotarł pod pień drzewa i spojrzał w górę, wydało mu się ono o wiele większe, niż początkowo przypuszczał.

      Jego własność tkwiła na samej górze.

      Przełknął ślinę, zakasał rękawy, no i podskoczył. Złapał za najniższą gałąź, podciągając się na nią i rozpoczynając mozolną wspinaczkę na szczyt...

~~*~~

      Był już mniej więcej w połowie drogi, na tyle wysoko, by zacząć wyobrażać sobie konsekwencje upadku i to, jak te – mimo że wyglądające na solidne – gałęzie łamią się pod nim, cały zasapany i podrapany sięgając właśnie z jednej na drugą, gdy usłyszał głośne i wyraźne:
      – Hejcia! 
      – Łaa...!  Z zaskoczenia dłonie zsunęły mu się po korze i spadł brzuchem na niższą odnogę, prawie się z niej zsuwając, ale w ostatniej chwili łapiąc mocno rękami.

      Podciągnął się na ramionach i z już opartą o nie brodą spojrzał w górę.

      Na jednej z gałęzi leżał wyciągnięty nań niebieski chochlik, podpierając brodę na łokciach, machając nóżkami i obserwując go z wielkim uśmiechem na ustach.
      Brak w nim było jednego zęba.

      – Świetnie  prychnął Vito, podciągając się tak, aby znowu całym ciałem siedzieć już bezpiecznie na drzewie. – Tylko tego mi do szczęścia brakowało... 
      – Co robisz?!  spytał niezrażony topik, tak samo głośno i wesoło co wcześniej.
      – Strzelam z łuku. A na co to tobie wygląda, co?!  Chłopak wspinał się dalej, przybliżając do diablika.
      – A coś ty taki nabzdyczony, co?  przedrzeźnił ten jego głos, a uśmiech nie znikał ze szczerbatej buzi.
      – Też mi pytanie! Idź spytaj swoich kolegów!

      Dopiero teraz kąciki błękitnych ust opadły lekko, gdy chochlik przekrzywił głowę.
      – Kolegów? 
      – No innych chochlików! To wy mnie tak urządziłyście, już zapomniałeś?! Zostałyście trochę poobserwować i się z nas ponabijać, co? Idź, powiedz im, że żart się wyjątkowo udał, dawno nikt mnie tak nie wkurwił! No, zmiataj stąd!  Machnął na niego ręką, a wróżek wzbił się w powietrze na swoich skrzydłach w kolorze oczu: jednym żółtym, drugim różowym.

      – A-ale... 
      – No już, wynocha! Gdzie reszta twoich wstrętnych przyjaciół?! Są tu gdzieś i się ze mnie nabijają, co?! Spierdalaj stąd i powiedz im, żeby się pierdoliły! 
      – Kiedy nie mogę – rozłożył bezradnie ręce, trochę zdezorientowany i niewiedzący o co mu chodzi, chochlik.
      – Jestem sam.

Saga Nici 2: Poróżnieni. |boys love story|Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz