– ZABIERZ TO ODE MNIE KONIOWATA WIEDŹMO ALBO STRACISZ PALCE! – Wspaniale było obudzić się w akompaniamencie krzyków Lloyda.
A przynajmniej dla Canagana i Teda, którzy w pierwszej sekundzie byli zdezorientowani, budząc się bez niego w namiocie, ale usłyszawszy je się uspokoili. Wyszli na zewnątrz, gdzie trzymany za ramiona przez klęczącego na przednich kopytach Ketrę chłopak okutymi w buty nogami trzymał na dystans centaurkę, która próbowała zbliżyć do jego uciekającej na boki głowy łyżkę jakiejś mazi.
– Nie ma mowy skarbie, słyszałam jak rano kichałeś i masz zjeść ten imbir. Może nie wygląda najlepiej, ale zdusi chorobę w zarodku, no już, powiedz aaa...
– AAAAAAAAAAAA! – Połowicznie spełnił polecenie i zaczął się tak drzeć, że aż się cofnęła, a Ketra go puścił w celu zakrycia uszu.– Przypomnijcie mi, po co my go w ogóle szukaliśmy...? – zamarudził wychodzący z namiotu i masujący skronie Gorg, a Pilipix wyleciał za nim z cichym chichotem.
Inni też zaczęli wypełzać na zewnątrz, przecierając podkrążone oczy i ziewając, mimo że było już prawie południe, a Can podszedł do leżącej na ziemi torby Idris i wziął z niej drugą łyżkę. Nabrał z pozostawionej obok miseczki trochę sraczkowatej paciai z wystającymi korzonkami i – chowając ją za plecami – szybko zbliżył się od tyłu do Lloyda, który siedział już cicho na ziemi, mierząc klacz gotowym do dalszej walki wzrokiem.
– Dzień dobry, Lloydi! – przywitał się, obejmując go jedną ręką za brzuch i całując w policzek. Chłopak zwrócił ku niemu głowę, rozchylając w zaskoczeniu usta, a on w mig wepchnął imbir do środka i zakrył mu je dłonią, aby nie zostać oplutym.– Mmm! – Łotrzyk skrzywił się i wierzgnął, ale dłoń tylko mocniej docisnęła się na to do jego ust, a okropny smak, jaki rozszedł po podniebieniu, zmusił go do przełknięcia rozmokłych korzonków.
– Ty piehdolony zdrajco... – wychrypiał, gdyż paliło go w przełyku, krzywiąc się i wypinając wciąż czujący to paskudztwo język.– Proszę. – Ted podał mu butelkę wody, którą od razu wyrwał i wlał w siebie z połowę zawartości na raz.
– No, to skorośmy się wszyscy obudzili... – Gorg posłał brunetowi znaczące spojrzenie, gdyż właściwie nie to, co się obudzili, co zostali obudzeni. – To wrzucamy coś na ząb i idziemy dalej?
Odpowiedziały mu jęknięcia zmęczonych zombie, którymi w tym momencie była większość ekipy, i tylko Dagna zaklaskała z aprobatą, podskakując przy tym tak, że jej piersi zrobiły to wraz z nią. Ale tym razem żadne z samozamykających się oczu nie zwróciło na to większej uwagi.~~*~~
Szli, a raczej wlekli się dalej. Nie sądzili, by tego dnia mieli przejść dużo więcej niż wczorajszego, zarówno z powodu swojego tempa, jak i tego, jak późno wyruszyli. Słońce acz świeciło jeszcze wysoko, kiedy ganiający się w górze z wróżkami i motylami Pilipix (chochliki zwykle szybko regenerowały energię na kolejne zabawy, nawet po całonocnym imprezowaniu) zauważył w niedalekiej oddali miasteczko.
– Ej, Dagna! – Zleciał ku z nową zawziętością wdzięczącej się do Vitalia dziewczynie i wskazał palcem odpowiedni kierunek z pytaniem: – Te o tam miasto to twoje?
– Hm? – Odwróciła głowę od lekko zarumienionej twarzy fioletowowłosego, którego ramienia była uczepiona. – O, nie-nie, do mojego jeszcze troszkę.– Daleko coś cię porwała ta rzeka... – burknął pod nosem idący za Canaganem ze związanymi rękami, naburmuszony Lloyd.
– Niesamowite, prawda? – Blondynka uśmiechnęła się tylko do niego, przekrzywiając głowę.
CZYTASZ
Saga Nici 2: Poróżnieni. |boys love story|
AventuraPrzedwczoraj leżałem na piasku Właściwie tak samo, jak dzisiaj, Tylko wtedy leżałem z tobą, A teraz w pustce i ciszy. Wczoraj trzymałem świat w dłoniach, Drżąc, że mogę go stracić, Noc temu uciekłem z domu Po to, żeby cię zobaczyć. Piliśmy przy cz...