To się stało nagle.
Jak żółw po sporej dawce prochów Tracy Turner powłóczyła nogami wzdłuż prostokątnego korytarza o kredowych ścianach i wyłożonej kobaltowym linoleum wykładzinie, bez entuzjazmu zmierzając ku stołówce dla personelu. Oddając się przygnębiającym myślom dotyczącym wcześniej odbytemu wywiadowi lekarskiemu, nie zwracała szczególnej uwagi na otoczenie i mijających ją ludzi. Rozmowa z podopieczną wywarła na niej olbrzymie wrażenie.
Ilość ukierunkowanego jadu wprost się wylewała. W pewnym sensie to było uzasadnione, lecz Tracy odkryła, że świadomość i wiedza o zachowaniach osób przetrzymywanych w niewoli nie wystarczała, by przygotować kogokolwiek do bycia odbiorcą tak destrukcyjnej nienawiści.
Chciała powiedzieć tej młodej dziewczynie, że tak naprawdę jest po jej stronie; że brzydziła się tymi ludźmi, ich metodami, a także polityką ośrodka; że wcale nie jest taka jak ONI i że robi to wyłącznie po to, by zapewnić im wszystkim bezpieczeństwo oraz wolność...
Nie mogła jednak tego zrobić, zaś poczucie winy – choć bezpodstawne – zżerało ją od środka równie silnie, jak niemoc.
I kiedy tak poddawała się własnym dywagacjom nad okropnym położeniem, naturą ludzką i odpychającym okrucieństwem, czyjaś ręka wyrosła przed jej twarzą tak niespodziewanie, że pisnęła zaskoczona.
Charlie Green, jeden ze znajomych lekarzy stał od niej w bardzo niewielkiej odległości i machał do niej. Wszystko w imię zwrócenia na siebie uwagi.
Jeszcze chwila i wsadzisz mi te łapy do oczu, degeneracie.
Dziś szczególnie nie była w nastroju na pogawędki i granie swojej roli szpiega. Jednocześnie głos rozsądku przypominał, że facet był łatwo obsługiwanym narzędziem. Musiała pielęgnować tę relację, by uzyskać potrzebne informacje i zakończyć cyrk świrów.
Ironia losu. Zwykle podążała za emocjami. Spotykając znajomą niemile widzianą osobę na ulicy, przechodziła obok. On należał właśnie do grona takich osób. Bezpośredniość tego typu wielokrotnie pakowała ją w kłopoty, na co obecnie nie mogła sobie pozwolić. Nie zaprzepaści tego na rzecz kilku słodkich chwil bycia po prostu sobą. Nawet jeżeli była zmuszona znosić Charliego od przeszło kilku tygodniu robiącego do niej maślane oczy.
Zabawne. Zaczynając pracę, była aż nadto świadoma niby ukradkowo rzucanych uwag na jej temat i niewybrednych żartów dotyczących wałków odznaczających się na brzuchu, ledwie mieszczących się w przyciasnych wtedy spodniach.
Teraz coraz częściej przyłapywała go nie na szyderczej ocenie, lecz na pożądliwym wodzeniu. Nie wiedziała, co było z tego gorsze. W obu przypadkach nie czuła się równomiernie źle.
Przezwyciężając nade wszystko niesmak i pragnienie wystawienia środkowego palca, uśmiechnęła się ekstremalnie pogodnie.
Jestem promykiem. Światłem rozjaśniającym pochmurne niebo po deszczu.
– Och, cześć, Charlie. – Tracy oparła się o ścianę, z trudem łapiąc oddech. – Nie zauważyłam cię.
– Witaj, piękna. Widziałem, że jesteś rozkojarzona... – I pomyślałeś, że najlepszym rozwiązaniem jest wyskoczenie na mnie? Palant. – Wszystko w porządku?
– Taa, to nic takiego – zbyła troskę. – Może nie mówmy o mnie. Lepiej powiedz, co u ciebie słychać.
– Przede wszystkim – zaczął, uważnie się jej przyglądając – stęskniłem się za wspólnymi debatami. Szukałem cię wczoraj, ale jakbyś rozpłynęłaś się w powietrzu.
CZYTASZ
Saga o zmiennych: W pułapce zmysłów
Hombres LoboKaytlin większość życia była samotna, udając kogoś, kim nie była. Zbyt wiele kłamstw opowiadała innym, ale największą zbrodnię czyniła samej sobie. Znudzona życiem i pragnieniem odmiany przyjeżdża do Austin - miasta zmiennokształtnych, gdzie poznaje...