Rozdział V

1.4K 78 24
                                    

Helia

- Smaczne, nie mogę zaprzeczyć. - odparłam, zapychając usta słodkim przysmakiem ze straganu. Tego dnia było bardzo słonecznie i wieczory stawały się coraz to chłodniejsze, przez co przyjemniej się spacerowało. Oddałam resztę słodkości chłopakowi, który przełknął je bez przeżuwania.

- No, całkiem, całkiem. - pokręcił głową na boki, pustym opakowaniem zapychając swoją kieszeń w spodniach.

Gdy po chwili zegar kościelny w dzielnicy wybił godzinę siedemnastą, Feri zerwał się nagle i podniósł do pionu, poprawiając koszulę.

- Cholera. - mruknął spod nosa.

- O co chodzi? - wstałam z podniesionym na chłopaka wzrokiem.

- Muszę... - westchnął. - Muszę już iść. Jeśli nie przesłyszałem się, że wybiła siedemnasta, muszę iść. - odchrząknął.

- Cóż, no dobrze, rozumiem. - mój ton był bardziej pytający, niż oznajmujący, gdyż zdziwiła mnie nagła reakcja Feriego.

- Mam zebranie. Cholera... to znaczy, miałem na myśli to, że-zająknął się.- idę grać w palanta chłopakami.

Lekko ściągnęłam brwi, bo chłopak zdawał się zdezorientowany i bardzo nerwowy.

- Mogę pójść z tobą, jeśli nie będzie ci głupio. - powiedziałam to bardziej z żartem, lecz nie przeszkadzałoby mi przejść się tam z nim.

- Co? Nie! - odpał nerwowo. - To znaczy... ach, przepraszam. - mruknął. - Nie mogę cię tam zabrać. Zresztą, nie zainteresowałoby cię to. - dodał, zaciskając usta, gdy nie mógł dopiąć guzika w rękawie.

Uniosłam brwi i przytaknęłam głową, splatając ze sobą palce z tyłu.

- Do następnego, cześć.

- Cześć. - odparłam z cicha.

Chłopak po oddaleniu się o kilkanaście metrów zaczął biec. Zainteresowało mnie, gdzie tak się spieszy, więc mimo tego, że nie powinnam, nogi same poniosły mnie za nim. Ruszyłam za Ferim, gdy zniknął za najbliższą kamienicą. Biegłam tak szybko, jak mogłam, a całe szczęście nogami potrafiłam przebierać prędko. Ostrożnie wychyliłam głowę zza ściany muru, a gdy brunet obrócił się, przechodząc przez ulicę, energicznie schowałam się z powrotem. Poczułam, jak moje serce uderza coraz szybciej, lecz nie skupiałam się na tym. Szłam po drugiej stronie chodnika, gdzie rosły obficie liściaste drzewa o grubych pieniach. To jakimś sposobem pomogło mi się ukryć. Przy skręcie nieopodal ulicy Üllői, swobodnie przebiegłam przez podwórze jednego z budynków, skracając sobie tym samym drogę. Wyszłam idealnie, gdy chłopak minął budynek. Całą drogę nie spostrzegł mnie, więc nabrałam trochę więcej pewności siebie. Zresztą, obrócił się tylko kilka razy przechodząc przez ulicę, aby przypadkiem nie wpaść na ewentualną dorożkę. W końcu, Feri zatrzymał się przy dużym ogrodeum. Co mnie zdziwiło, nie przy bramie wejściowej, a przy ogradzającym całość murze. Do tego od strony tylnej. Tam, gdzie kończył się kamienny mur, a zaczynał drewniany parkan, było znacznie niżej, niż od ulicy. Schowałam się za oczekującą przed czyimś domem dorożką. Chłopak rozejrzał się, po czym pognał kawałek dalej, gdzie najpewniej były mniejsze szanse, że ktokolwiek go zauważy. Wybiegłam za nim, gdy częściowo zniknął z mojego pola widzenia. Wspiął się od strony płotu i przeskoczył go, więc odczekałam chwilę i zrobiłam to samo. Ogrodzenie niebezpiecznie trzeszczało, więc zeskoczyłam z niego niespodziewanie, padając prosto na grządkj z warzywami. Po drugiej stronie rosła wysoka akacja, więc wiedziałam, że powrót nie sprawi mi większego problemu. Otrzepałam kolana i schowałam skę za pniem drzewa, gdy brunet obrócił się przez ramię, najpewniej mnie słysząc. Pobiegł jednak po chwili przed siebie, więc ostrożne ruszyłam za nim. Moim oczom ukazał się cały ogród botaniczny. Powoli zaczynało się ściemniać, lecz im szybciej słońce zachodziło, tym lepiej było dla mnie. Co mnie zdziwiło, to fakt, że chłopak nie zatrzymał się przy żadnej z alejek. Mknął dalej, w kierunku wyspy położonej na samym środku stawu w Ogrodzie Muzealnym. Nagle, słysząc jakiś szelest, padłam z impetem na ziemię. Po chwili, wychyliłam głowę zza gęstych chwastów i nie dostrzegając nikogo, przeczołgałam się do przodu. Gdy nagle znów wszystko zupełnie ucichło, podniosłam się, kontynuując podążanie za Ferencem. Wszędzie rosło mnóstwo krzaków i dzikiej zieleni, lecz nie sprawiało to dużych problemów. Było jedynie trochę irytujące. Nigdzie nie mogłam dostrzec bruneta, więc postanowiłam wejść na wzgórze, do którego zbliżałam się małymi krokami. Wspinałam się po kamieniach ruin, które zarosły dzikim bzem. Dotarłam na górę i przeczołgałam kawałek, podnosząc się do klęczek. Zauważyłam go. Zbliżał się do wyspy otoczonej pierścieniem stawu, w którym roiło się od roślin wodnych. Brzegi obrosły spore ilości szuwarów i przeschniętej lekko trzciny. Na środku wyspy, migotała jak gdyby mała latarnia, przemieszczająca się raz w prawo, raz w lewo. Ktoś musiał tam być. Podniosłam się i chcąc ostrożnie zejść ze wzgórza, nie dostrzegłam, że noga wplątała mi się w dzikie pnącza. W tego efekcie, sturlałam się prosto w krzak wysokich pokrzyw. Skrzywiłam się w bólu i z trudem zdusiłam jęk, lecz przypomniałam sobie, że nikt tutaj nie może o mnie wiedzieć. Bardzo cicho wypełzłam z zarośli i w zupełnej ciszy zaczęłam zbliżać się do mostu. Stała na nim dwójka chłopców. Wyglądali jak jacyś wartownicy. Trzymali w dłoniach długie włócznie, z końcami owiniętymi staniolem. Gdy Ferenc zbliżył się do ich pola widzenia, unieśli je ponad głowy.

Panienka z Placu BroniOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz