Rozdział VII

1.4K 75 12
                                    

Helia

Poranek wraz z popołudniem upłynęły mi bez rewelacji. Jak zazwyczaj, zresztą. Uprałam zasłony, wypastowałam podłogi w całym mieszkaniu, wytarłam kurze i co najważniejsze, ugotowałam obiad. Ze wszystkim, co poleciła mi wykonać moja rodzicielka, wyrobiłam się punktualnie. Skończyłam studzić posiłek, gdy rodzice akurat weszli do domu. Ojciec ewidentnie nie był w najlepszym humorze, co dostrzegłam już po samej jego mimice twarzy, oddechu i sposobie, w jaki chodził. Nerwowo i z zaciśniętymi zębami zasiadł do stołu, a matka dołączyła do niego po krótkiej chwili. Położyłam sztućce na drewnianym stole, po czym okręciłam się na pięcie i nalałam zupy do misek. Postawiłam przed każdym z rodziców naczynie, po czym odwiesiłam fartuch na wieszak obok. Lnianą szmatką kuchenną przetarłam obierki po warzywach, jakie jeszcze pozostały i je wyrzuciłam. Na resztę dnia w zasadzie pozostało mi jeszcze umycie naczyń i odgrzanie kolacji rodzicom, więc odetchnęłam z ulgą prawie niesłyszalnie. Wytarłam dłonie o sukienkę, ostrożnie kierując się do swojego pokoju. Mijając jednak mojego ojca, poczułam szarpnięcie za nadgarstek.

- Obiad wciąż nie jest zdatny do jedzenia. - syknął.

Obróciłam się przez ramię i delikatnie rozchyliłam usta, z dezaprobatą kręcąc głową na boki.

- Staram się. Staram się cały czas, mogę przysiąc. Jeśli jednak trzeba, będę gotować lepiej. - przełknęłam ślinę z nerwów, sama nie wiedząc, czego już mam się obawiać.

- Nie mów mi tego. - mężczyzna prychnął lekceważąco. - Nie mów mi takich rzeczy! - ryknął, wstając z impetem.

W ówczesnej ciszy, jaka ogarnęła mieszkanie, echem odbijały się jedynie odgłosy stukającej o porcelanową miskę łyżki. Matka nerwowo siorbała zupę, nie zwracając uwagi na nietaktowność tej czynności.

- Przepraszam. - odparłam półszeptem. Wewnątrz uszu czułam bicie własnego serca, które zdołało już wykonać serię salt.

- Zejdź mi z oczu. - powiedział i usiadł z powrotem. - No wynoś się! - próbował odepchnąć mnie ruchem ręki, gdy stałam przez moment w miejscu, lecz zbyt mocno przechylił się na krześle i razem z nim upadł na podłogę.

- Ty mała... - warknął, na końcu gryząc się w język. Mężczyzna podniósł się na dłoniach. Od razu przeczułam, że nie wydarzy się nic dobrego.

Cofnęłam się o kilka kroków i widząc, że mężczyzna zaczyna iść w moją stronę, na miękkich nogach wybiegłam z domu. Bałam się, że ojciec wyjdzie za mną, więc podbiegłam do pierwszego lepszego miejsca, w którym mogłam się schować. Nogi same poniosły mnie na plac niedaleko domu. Pchnęłam z rozpędu drewnianą furtkę i po tym, jak znalazłam się po drugiej stronie, zamknęłam za sobą drewniane drzwiczki. Zrobiłam krok w tył i z nieuwagi potknęłam się o własne nogi, upadając prosto na gęsty piach. Skrzywiłam się na twarzy i w złości przeklęłam pod nosem. Wtem, gdy przetarłam oczy z piasku, którego drobinki zdołały się tam dostać, coś wilgotnego dotknęło mojej ręki. Zerwałam się do siadu, lecz po chwili odetchnęłam z ulgą. To był pies. Duży, czarny o kręconej sierści, która z lekka pokrywała mu oczy.

- Ach, witaj, piesku. - uniosłam kącik ust i wyciągnęłam dłoń, aby pogłaskać zwierzaka, na co ten położył się obok z łapami wystawionymi do przodu. Serce biło mi jeszcze energicznie, ale z każdą kolejną sekundą poczęło się uspokajać. Pogładziłam jeszcze kilka razy puszystą głowę psa i podparłam się na dłoni, aby wstać. Otrzepałam sukienkę z piasku i palcami zaczesałam włosy do tyłu. Rozejrzałam się dookoła. Za mną stał nieco rozpadający się płot, a z nad jego spiczastych desek, wystawały czubki koron kołysanych przez wiatr karłowatych drzewek morwowych. Dalszy kawałek przede mną ciągnęły się gigantyczne, drewniane sągi, a między nimi siatka mnóstwa uliczek, z między których dobiegały dźwięki przypominające lokomotywę mającą problem ruszyć. Postanowiłam rozejrzeć się, więc pobiegłam na drugą część placu, a za mną duży, czarny pies, który wyminął mnie i po chwili zniknął między drewnianymi sześcianami. Ruszyłam za nim. Korytarze między sągami okazały się istnym labiryntem. Było tam może pięćdziesiąt, a może i nawet sześćdziesiąt korytarzy, w których plątaninie rozeznać się nie byłam w stanie. Goniłam tylko w miejsce, skąd dobiegało szczekanie psa. Finalnie, doprowadził mnie on do trochę mniejszego placu, na którym stał tartak parowy porośnięty dookoła dziką winoroślą aż po komin, z którego miarowo wydobywały się gęste, białe chmury dymu. Pod okapem stał duży, ciężki wóz, na który spadała struga porąbanego na kawałki drewna. Skrzywiłam się lekko na towarzyszący temu trzask i cofnęłam kilka kroków, zaczynając biec w stronę większego placu. Odnalezienie się pośród tego wszystkiego zdawało się graniczyć z cudem. Po nieudanych próbach powrotu finalnie uznałam, że wejdę na sam szczyt drewnianego sześcianu, aby rozejrzeć się od góry. Zacisnęłam więc palce na jednym z drewnianych szczebli, zaczynając podciągać się do góry. Samo wpinanie przyszło mi dość łatwo, lecz gdy zasiadłam już na szczycie, zakręciło mi się w głowie, najpewniej z osłabienia. Prędko jednak minęło, więc podniosłam się na nogach i zrobiłam kilka kroków w przód. Jak się okazało, znajdowałam się na jednej z fortec w pierwszych rzędach. Z góry widać było cały plac, który w połowie zalany był letnimi promieniami słońca, a drugą część pokrywał gęsty cień. Wtem, gdy dzielnicowy zegar kościelny wybił pełną godzinę, z końca placu od ulicy Pawła rozległo się skrzypnięcie furtki. Od razu padłam na kolana, kładąc się na brzuchu. Ostrożnie wysunęłam głowę zza kawałków drewna przypominających blanki i dostrzegłam, jak na plac wchodzi dwójka chłopców. Zamknęli za sobą drewniane drzwiczki i biegiem ruszyli w korytarz między sągami, z którego później wydostali się na mniejszy placyk z tartakiem. Widziałam z góry, że witają się na szybko z mężczyzną palącym fajkę i kierującym wjeżdżającymi kolejno wozami, po czym wbiegają do małej budki. Wynieśli z niej kilka rzeczy i z powrotem pogonili na duży plac, gdzie zaczęli wyznaczać pole do gry. Wyglądało na to, że zamierzają grać w palanta, więc postanowiłam zostać na wieży i poobserwować całość. Niedługo później, furtka znów otworzyła się, a przez nią weszło jeszcze kilku chłopców. Ostatni zamknął za sobą drzwiczki i wszyscy zebrali się na środku, aby ustalić drużyny. Jednego z nich rozpoznałam. Był to brunet w białej koszuli, krawacie i lekko przydługich, musztardowych spodniach. Zdążyłam dostrzec, że był raczej spokojnym chłopcem, a każde jego słowo padające w stronę grupy przed nim brzmiało bardzo łagodnie i rozważnie. Na głośny gwizd wysokiego chłopaka, gra się rozpoczęła. Piłka poszła w ruch wraz z drewnianym kijem, a na placu znowu zaczęło kurzyć się od energicznie pędzących chłopców. Krzyki, wiwaty i pretensje o nieczystą grę niosły się wszędzie, na co patrzyło się dość zabawnie. Nagle, jeden z chłopców w złości na drugiego rzucił piłką, która wleciała między sągi i zatrzymała się w korytarzu obok mnie.

- Ja pobiegnę! - rozległ się krzyk i wysoki, szczupły chłopak, który rozpoczął wcześniej gwizdem grę, wbiegł w korytarz między sągami.

Szybko doszukał się piłki, którą do połowy zakrył piasek. Lekko wychyliłam się zza wysokiego sześcianu i nie dostrzegając, że ułożone z drewna blanki nie są dobrze przymocowane, oparłam dłoń o jeden szczebel, a ten zsunął się, spadając na ziemię. Głowa bruneta uniosła się, a wtedy od razu odbiłam od krawędzi. Przeciągnęłam dłońmi po twarzy i przeklęłam się w duchu za całą tę głupotę.

- Jest tam ktoś? - padło z dołu.

Milczałam z nadzieją, że chłopak uzna to za głupie niedopracowanie w budowie.

- Ejże! - krzyknął znowu. Nie zamierzałam się jednak odzywać.

- Boka! Ktoś jest na fortecy!

Podczas meczu chłopcy jednak byli tak głośno, że dopiero gdy brunet gwizdnął tak donośnie, jak chyba tylko mógł, każdy odwrócił się w stronę budowli.

- Ktoś jest na fortecy! - ryknął, a całe zbiorowisko galopem ruszyło w moją stronę.

Rozejrzałam się dookoła. Przyszło mi na myśl, aby zejść od tyłu, zatem przeszłam na czworaka do drugiej krawędzi. Wystawiłam już nogę, aby zaczepić butem o drewno, lecz chłopcy szybko i starannie okrążyli cały sąg od każdej możliwej strony. Westchnęłam pod nosem zirytowana i znów przeciągnęłam dłońmi po twarzy. Nie było już jak niezauważalnie zniknąć.

- Co ty mówisz?

- Blanki same nie spadają z góry, a może się mylę? Jeszcze wczoraj dobrze je umocowałem! Jak tylko dowiem się, kto—

- Przestań. - polecił brunet w jasnej koszuli, przerywając nerwowy monolog chłopaka. - Sprawdzę to. Stójcie i patrzcie, czy z góry nikt nie spróbuje uciec.

Panienka z Placu BroniOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz