Rozdział XI

1.1K 64 9
                                    

Helia

Czele oparł podbródek na dłoniach i westchnął ciężko. Korony drzewek morwowych łagodnie poruszały się na wietrze, a po drugiej części placu głośno warczała piła parowa. Wszyscy staliśmy dookoła szerokiej beczki, na którą Kolnay z dumą położył małe zawiniątko. Chłopcy patrzyli na to z ewidentnym podekscytowaniem. Ja jednak nie miałam pojęcia, co wzbudza w nich tak głębokie odczucie.

- Chcemy zatem upewnić się, czy dotrzymasz słowa i nikomu nie powiesz o tym, co za chwilę rozwinę.

Widząc, jak każda możliwa para oczu świdruje moją osobę, energicznie przytaknęłam głową.

- Pragniemy usłyszeć tego potwierdzenia!

- Och, Jezu, przecież nikomu nie powiem. - mruknęłam z irytacją.

- A zatem. - chłopak oderwał pozostałości po gazecie od nieco lepkiej masy. Skrzywiłam się w zdziwieniu i spojrzałam na bruneta pytająco.

- Co to ma być?

- To kit.

- Że co?

- No kit. Taka masa, dzięki której można przykleić szybę do ramy okiennej.

- I co wy z tym robicie? - zapytałam.

- No, wiesz. Dbamy o to, aby było go coraz więcej i przede wszystkim żujemy, aby nie wysechł, i żeby dało się go ugniatać. - wyjaśnił. - Widzisz, jaki lepki? Dlatego, że jeszcze kilka minut temu, w drodze tutaj go żułem! - chłopak dumnie rąbnął dłonią o beczkę.

Przytaknęłam ruchem głowy. - A, a ten... skąd wy to macie? Kupujecie?

- Zawyczaj wydrapujemy ze świeżo wprawionych okien. Czele raz nawet stłukł szybkę w zbiorniczku do kąpieli w klatce dla ptaków, gdzie był kanarek. To było całkiem imponujące, bo dostał od ojca w imię naszego związku.

- Uhm. - mruknęłam. Było to co najmniej dziwne. Przytaknęłam raz jeszcze głową i widząc, jak Czele peszy się nieco na moje spojrzenie, uśmiechnęłam się pod nosem.

- A dlaczego to takie tajne?

- Pół roku temu, doniesiono o nas w szkole. Profesor Rac zaprosił nas na rozmowę i tak nie spodobało mu się, że założyliśmy organizację, że pozabierał wszystko. Pieczęć, flagę, pieniądze... Nawet pamiętam dokładnie, że wygrzebałem z kieszeni jednego forinta i czterdzieści trzy grajcary. Co najboleśniejsze jednak profesor skonfiskował kit, nasz kit, dla którego tyle żeśmy się poświęcili. - westchnął. - Już mieliśmy się poddać, ale okazało się, że szyby w gabinecie były świeżo wprawione i nowy kit wydrapał dla nas Ne... Neme, Nemeczek. To dzięki niemu. - posmutniał nagle, ledwo dopowiadając koniec zdania. - Nie ma go już z nami, ale i tak jest dla nas największym bohaterem, bo dzięki niemu wciąż mamy nasz plac. A, no i położył na łopatki samego Feriego Acza! I gdyby tego było mało, jego ojciec, wiedząc, jak bardzo Nemeczek kochał plac, porozmawiał z architektem, który już chciał budować tutaj trzypiętrowy dom. I ten architekt zgodził się zmienić plany, bo tak bardzo żal mu się zrobiło Pana Nemeczek, że przeniósł się z budową nieopodal ulicy Soroksari! Gdyby nie on, stałby tutaj teraz ponury dom, a my? Pewnie wszystko poszłoby w zapomnienie.

Wierzę na słowo, że to prawdziwy bohater. - dodałam. Powinnam powiedzieć coś więcej? Hm, pewnie tak, ale zważając na fakt, że moja osoba od zawsze była dość niezręczna, nie zganiłam siebie w myślach o to.

Chłopak lekko uniósł kącik ust. - No i kupiłem coś, co kupić przysiągłem na cały nasz związek. - szybkim krokiem ruszył w stronę stosu beczek znajdujących się pod ścianą kamienicy i wyciągnął ze szczeliny między nimi płaską książkę. Wróciwszy, położył ją na beczce, wokół której staliśmy i zdmuchnął niewielką ilość piasku z lekko porysowanej okładki. - Mówiłem, że nie będziecie żałować, iż to ja zostałem prezesem? - uśmiechnął się dumnie.

Panienka z Placu BroniOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz