Rozdział dwudziesty drugi

2K 141 25
                                    

Draco zupełnie zignorował fakt, że na trybunach stadionu od jakiś piętnastu minut, niecierpliwie czekali na niego znajomi. Był spóźniony, był bardzo spóźniony i co najlepsze, absolutnie był tego świadomy. Powinien w tej chwili biec tam na złamanie karku i starać się spędzić trochę czasu z przyjaciółmi, ale nie potrafił ruszyć się z miejsca. Ba- ledwo oddychał, taki był zdenerwowany!

Wbił paznokcie w drewniany filar i schował się za nim trochę bardziej, gdy głowa Harry'ego niebezpiecznie drgnęła w jego kierunku. Ślizgońskie serce przyspieszyło ze zdenerwowania. Obejrzał się za siebie na korytarz, który na szczęście świecił pustkami. Cóż to nie było zbyt dziwne- w końcu właśnie trwał mecz Quidditcha, którego zawziętymi fanami była zastraszająca większość uczniów i pracowników placówki. Nie to, że śledził bruneta, niczym zakochana po uszy nastolatka, to nie było w jego stylu. Gdy kilka minut wcześniej Pottera uderzył kafel i mimo swoich protestów musiał zostać zabrany do skrzydła szpitalnego, Malfoy pod pretekstem wizyty w łazience, bez zastanowienia pobiegł za nim. Teraz zachodził w głowę, dlaczego zrobił coś tak głupiego i nieprzemyślanego. Gdyby to jeszcze był gracz z jego drużyny, to mógłby to jakoś logicznie wytłumaczyć, ale Slytherin nawet nie grał dziś meczu! Mimo wszystko poczuł coś, co kazało mu bezzwłocznie udać się za Potterem. Zawierzył temu czemuś bez zastanowienia i jak okazało się ledwo chwilę później, całkowicie słusznie.

Chłopak zachwiał się niespodziewanie i uderzył barkiem w ścianę, na co Draco zrobił gwałtowny krok w przód. Zawahał się jednak i już chciał się wycofać, ale brunet zaczął niebezpiecznie zsuwać się w kierunku ziemi. Blondyn zacisnął wargi.

Chrzanić to — pomyślał i ruszył do przodu, łapiąc Gryfona za ramię. Niewiele to dało; wyglądało na to, że właśnie stracił przytomność. — Teraz pomyślą, że go zabiłem. Dlaczego to zawsze muszę być ja?

Draco przeczesał palcami ciemne, jeszcze delikatnie wilgotne po kąpieli włosy swojego...

Hm, Harry'ego. Po prostu Harry'ego. Nawet w myślach czuł się zbyt dziwnie, nazywając go w ten sposób. Jak tak o tym myślał, to chyba był pierwszy raz, gdy się o niego martwił. Gdy rzucił wszystko i pobiegł za nim z czystej troski, chociaż wtedy by tak tego nie nazwał. Pokusiłby się raczej o stwierdzenie, że to zwyczajny, ludzki odruch. Tylko czy takie odruchy mogły być dobrą wymówką, jeśli chodziło o jego wroga? Raczej nie. Ale nie dopuszczał do siebie innej możliwości.

Westchnął przez nos i jeszcze raz rozejrzał się po pustym korytarzu. Z oddali dobiegały do niego odgłosy rozgrywanego meczu, a on był tu sam. Sam z prawie-trupem. Spojrzał z niechęcią na siny nos bruneta, z którego sączyła się krew i przeszedł go dreszcz na wspomnienie jego przytłumionego krzyku. Gdy oberwał i krzyknął, całe trybuny zadrżały. Chłopak mało zgrabnie poprowadził miotłę na ziemię, a tam podbiegli do niego koledzy z drużyny. Draco przypomniał sobie wyraz twarzy bruneta, kiedy roześmiał się i poprosił o chusteczkę, która teraz wypadła z jego dłoni, całkowicie przesiąknięta krwią. Naprawdę nieźle mu się dostało. Mimo to uśmiechał się i zapewniał ich wszystkich, że wszystko jest w porządku. Kto mu pozwolił przyjść tu samodzielnie? Czy naprawdę nikt oprócz Draco nie zauważył grymasu bólu na jego twarzy i mgły zasłaniającej zielone tęczówki? Nie, żeby jakoś specjalnie się mu przyglądał, po prostu dziwnym trafem zwrócił na to uwagę.

Harry kichnął nagle, wyrywając blondyna z chwilowego zamyślenia.

— Nie zaraź mnie, nienawidzę być chory — westchnął i oderwał dłoń od jego włosów, w zamian przykładając ją do czoła, które z ulgą uznał za przyzwoicie chłodne. Poprzedniej nocy prawie nie spali, rozmawiając tak długo, aż zmęczony brunet usnął na jego brzuchu. Okno zostało uchylone do rana, a temperatura na zewnątrz pozostawiała wiele do życzenia.

Home | Drarry fanfictionOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz