5 | bravado

144 14 8
                                    

Milczałam przez całą drogę powrotną do pokoju June, usiłując posklejać do kupy moją potłuczoną odwagę. Nie mogłam po sobie pokazać, że szaleję z niepokoju, wściekłości i zdradzonego zaufania, nie mogłam martwić June, nie mogłam się, cholera, rozpłakać. Byłam pewna, że jedno spojrzenie na jej bladą twarz wystarczy, by wytrysnęła fontanna łez. Nie, musiałam być dzielna. Musiałam się uśmiechnąć.

Bravado.

— Dobrze się czujesz?

Dłoń Eliasa zaciskająca się na moim ramieniu tak mnie wystraszyła, że aż podskoczyłam.

— Tak — burknęłam w odpowiedzi.

To już kolejny raz, kiedy Elias mnie taką widział — bezbronną, podatną na ciosy, złamaną. Nienawidziłam się tak czuć. Byłam księżniczką, przyszłą królową, i dlatego nie mogłam okazać słabości. Powinnam trzymać głowę wysoko i...

Bravado.

To słowo powoli stawało się dla mnie mantrą. Modlitwą. Prośbą o siłę, której nie miałam.

Moje modły nie zostały wysłuchane — grzeszników nikt nie słucha — i miałam wrażenie, że spadam, że ziemia wyciska ze mnie oddech, że zdzieram kolana i ręce do krwi, że nią broczę, że krew, krew, krew płynie, a ja w niej tonę.

Poczułam w ustach jej metaliczny smak. Z gardła wydarł się niechciany szloch i zaczęłam się krztusić łzami.

Bravado runęło, nie było mnie stać na dobrą minę do złej gry, i czułam, że coś we mnie pęka, że dłużej nie uniosę tego cholernego ciężaru na moich barkach i przegram partię szachów, która się jeszcze nawet nie zaczęła.

Zabrakło mi tchu.

Upadłabym, gdyby mnie nie podtrzymały ramiona Eliasa. Złapał mnie zupełnie bez wahania, tak samo jak wcześniej, gdy się potykałam, i pozwolił mi zmoczyć łzami własną koszulkę.

Nie mogłam myśleć. Nie mogłam oddychać. Całe ciało przeraźliwie bolało. Zawyłam. Albo wrzasnęłam. Krztusiłam się łzami. Nie byłam świadoma zupełnie niczego. Z trudem utrzymywałam się na powierzchni.

Tonęłam.

Byłam sama, sama, sama...

Wtedy poczułam ciepło rozchodzące się po ciele. Usłyszałam szeptane do mojego ucha słowa, choć nie rozumiałam ich treści. Starałam się na nich skupić, na tym spokojnym głosie, jedynej jasności wśród otaczających mnie ciemności. Stopniowo docierały do mnie kolejne dźwięki, powoli rozpoznawałam niektóre słowa; słowa zaczynały układać się w zdania, a ja przestawałam rozpaczliwie walczyć o każdy oddech.

Byłam bezpieczna, dotarło to do mnie wreszcie wtedy, gdy poczułam przesuwające się po moich plecach dłonie, gdy się zorientowałam, że ramiona zamykają mnie w mocnym uścisku.

Przylgnęłam do Eliasa kurczowo i rozpaczliwie, bardziej niż kiedykolwiek potrzebując wsparcia, nawet od człowieka, który zadał mi ból. Bałam się znowu zostać sama.

Z drugiej strony nie mogłam tak trwać w nieskończoność. Byłam księżniczką, musiałam unieść swoją koronę i nie mogłam oczekiwać, że ktoś zrobi to za mnie.

spod znaku kosa | ✓Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz