7 | clepsydra

176 16 11
                                    

Ogród wyglądał na wymarły, gdy tam szłam, otulona szczelnie płaszczem. Grudzień nadszedł kilka dni temu i już dawał mocno w kość; zimno wnikało nawet pod ciepłe ubrania, zaś wiatr smagał twarz. Musiałam rozcierać ręce, żeby kompletnie nie zmarznąć, już nie wspominając o butach, które stały się przemoczone w ułamku sekundy, jako że przez całą noc padał śnieg i teraz się w nim zanurzałam praktycznie po kostki. Jednak nawet niepogoda i wydobywające się z moich ust kłębki pary nie byłyby w stanie mnie odwieść od zamiaru wyjścia na świeże powietrze.

Minęło już trochę czasu, odkąd ostatni raz poszłam tak po prostu na spacer, a do ogrodu zaglądałam jeszcze rzadziej. To miejsce wiązało się z tyloma wspomnieniami, że przypominało mi raczej cmentarz niż miejsce pełne życia. Wrażenie to potęgował jeszcze fakt, że brakowało kolorów charakterystycznych dla wiosny, lata czy nawet jesieni; panosząca się tu zima sprowadziła wyłącznie biel i szarości. Przy okazji też ogołociła drzewa z liści i wszystkie zakątki ogrodu z kwiatów. Nawet ławki postawione wzdłuż wysypanych żwirem alejek — teraz pokrytych warstwą śniegu — oraz oczka wodne wyglądały wyjątkowo smutno. Konary drzew wznoszące się ku górze przypominały podniebne labirynty, w których buszowały nieliczne, odporne na zimno ptaki. Przez chwilę się w nie wpatrywałam, urzeczona tą plątaniną, a potem ruszyłam przed siebie, nie bardzo nawet wiedząc, dokąd się kieruję.

Dopiero po dłuższej chwili się zorientowałam, że nogi same zaniosły mnie w głąb ogrodu, w stronę jednego z położonych na tyłach oczek wodnych. W tym latem pływały karpie, złote i czerwone, sprowadzone z jakiegoś egzotycznego kraju. Na czas zimy przenoszono je w inne miejsce, bo nie były przystosowane do życia na mroźnej północy, gdy wszystko tutaj zamarzało, nawet życie. Nawet teraz powierzchnię oczka pokrywała warstwa lodu, może czterocentymetrowego, tak wypolerowanego, że przypominał lustro. Gdy przykucnęłam przy brzegu, zobaczyłam w nim swoje odbicie. Nie wyglądałam najlepiej, chociaż puchowa kurtka ukrywała moją chudość. Potargane od wiatru włosy opadały mi bezładnie na ramiona, smagając również zaczerwienione policzki. Nie dało się ukryć również mojej bladości, stale mi towarzyszącej od wielu tygodni, i podkrążonych oczu.

Cóż, rzeczywiście ostatnimi czasy nie spałam spokojnie. Nocne koszmary przybrały na sile i każdej nocy budziłam się zlana potem i z gardłem zdartym od wrzasku. Hałas trochę tłumiła poduszka, dzięki czemu nie alarmowałam Eliasa. Byłoby mi za siebie wstyd, gdybym po raz kolejny miała go wyrywać ze snu z tak głupiego powodu. Z drugiej strony żałowałam, że nie ma go przy mnie, gdy ścierałam ślady łez z policzków — rozpaczliwie potrzebowałam wówczas uścisku i zapewnienia, że to tylko sen.

W rezultacie się nie wysypiałam — i to już od długiego czasu. Nawet nie pamiętałam, kiedy ostatni raz przespałam całą noc, i znalazłam się na etapie, gdzie nawet kawa mnie nie ratowała. Co więcej, po każdej przedwczesnej pobudce i tak napotykałam w kuchni Eliasa. Nie miałam pojęcia, jakim cudem w ogóle wiedział, że wychodzę z pokoju i dokąd się udaję, bo starałam się nie robić żadnego hałasu. Nie komentował mojego dalekiego od królewskiej doskonałości stanu ani piżamy w koty, tylko w ciszy zabierał się za przygotowywanie dla mnie gorącego mleka z przyprawami. Czasem nawet inicjował niezobowiązującą rozmowę, mającą na celu odwrócenie mojej uwagi od niedawnych snów. Dawałam się wciągnąć w tę grę i odpowiadałam na jego pytania, zazwyczaj dotyczące edukacji lub miejsc, które już odwiedziłam i które chciałabym zobaczyć w przyszłości. Wywołanie uśmiechu na mojej twarzy przychodziło mu z taką łatwością, że sama nie byłam pewna, jak to w ogóle możliwe. W każdym razie byłam mu za to ogromnie wdzięczna. Dostrzegałam też, jak bardzo się zastanawia nad wypowiadanymi słowami, jak bardzo się stara, by dotrzymać swojej obietnicy. Jego cień wiszący nad moją głową już mnie tak nie przerażał; stał się raczej nieodzownym elementem mojego ograniczonego obecnie do pałacu świata i jednocześnie zapewnieniem, że jestem bezpieczna. W jego obecności jak dotąd rzeczywiście nikt nie odważył się mnie zaatakować, a sama nigdzie nie chodziłam; dawało mi to złudne poczucie, że groźby przeciwko koronie były, w rzeczy samej, puste.

spod znaku kosa | ✓Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz