15 | scars

120 11 12
                                    

Nie byłam pewna, ile czasu spędziłam zamknięta w tajnym pokoju. Nie miałam ze sobą telefonu, a w pomieszczeniu brakowało zegara. Zdesperowana włączyłam nawet jednorazową komórkę, którą Elias umieścił w szufladzie, ale wymagała wprowadzenia zarówno daty, jak i godziny, więc się zirytowałam.

Właściwie nie miałam co robić poza wydeptywaniem szlaczków w dywanie i zamartwianiem się. Płakałam, bezsilnie uderzając pięściami o ścianę oraz modląc się do niebios, żeby wszyscy byli bezpieczni — i Elias, i June, i Blythe, i Phelps, i Emer, i Luisa, i ojciec... Tak wiele osób znalazło się w niebezpieczeństwie, a ja wariowałam sama, w czterech ścianach, pozbawiona możliwości kontaktu z kimkolwiek i upewnienia się, że nic im nie jest. Chętnie wybrałabym numer Eliasa albo nawet ojca, żeby się upewnić, że wszystko u nich w porządku, ale zdrowy rozsądek podpowiadał, że nie powinnam tego robić, że powinnam zaczekać na powrót Eliasa. Jednakże bezczynność i rwanie włosów z głowy zupełnie mnie dobijały. Nie miałam ochoty na przeglądanie żadnych książek, które przyniosłam kilka tygodni temu, ani nawet na rysowanie. Miałam ochotę wyłącznie na zwinięcie się w kłębek i płacz.

Nie mogłam znieść świadomości, że oni wszyscy poza ścianami biblioteki mogli być martwi, że mogło im się coś stać, że mogli zostać uprowadzeni i niebiosa wiedzą, co jeszcze...

Siedzenie zamkniętym w czterech ścianach było chyba jeszcze gorsze niż stanie na podium przed gośćmi; na pewno o wiele bardziej klaustrofobiczne. Nie miałam teraz pod ręką żadnego balkonu, by odetchnąć świeżym powietrzem, ani nawet telefonu, by zająć czymś myśli. Byłam sama, sama z własnymi demonami, myślami i lękami.

Zdjęłam szpilki, odłożyłam na stół koronę, po czym skuliłam się na kanapie pod kocem — i wreszcie zasnęłam.

Obudziło mnie stukanie. Prawie się zabijając o okrycie, zerwałam się z kanapy i rzuciłam się w stronę drzwi. Otworzyłam je jednym szarpnięciem i prawie sapnęłam z ulgi, gdy zobaczyłam stojącego w progu Eliasa. Rzuciłam mu się na szyję i objęłam kurczowo, równie mocno, jak on mnie, czując zbierające się pod powiekami łzy.

Wtedy mnie pocałował, nie przejmując się konwenansami ani faktem, że powinnam już być zaręczona — i to nie z nim. Pocałował mnie tak, jakby świat miał się zaraz skończyć — albo już się skończył, i było mu wszystko jedno, czy zginie, czy nie. Właściwie to zamek mógłby w tej chwili spłonąć, żadne z nas by się tym i tak nie przejęło, nie wtedy, gdy wreszcie znaleźliśmy się w swoich objęciach i mogliśmy gorączkowo pocałować, upewnić się, że nie śnimy, że oboje żyjemy.

Oderwaliśmy się od siebie z trudem, ciężko oddychając. Przyglądaliśmy się sobie nawzajem, nie tylko szukając ran, ale również licząc blizny, i te na skórze, i te niewidoczne gołym okiem.

Ku mojej uldze wyglądało na to, że Elias jest cały i zdrowy, pomijając brak marynarki oraz krew na koszuli.

— To nie moja — mruknął, widząc moje rosnące przerażenie. — Nic mi nie jest.

I na rękach.

— Twoje dłonie... Krwawisz, Elias.

Odsunęłam się od niego na tyle, by dokonać inspekcji jego dłoni. Wyglądało na to, że krew rzeczywiście nie należała do niego, lecz na skórze pojawiło się całkiem sporo zadrapań i siniaków. Nawet nie chciałam wiedzieć, w jakim stanie znaleźli się jego przeciwnicy.

spod znaku kosa | ✓Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz