6 | crimson

160 14 11
                                    

Przez kolejne dni czułam się trochę jak na haju, zupełnie jakbym funkcjonowała bez udziału świadomości. Wszystko, co robiłam, robiłam automatycznie, byle tylko nie dopuścić żadnych natrętnych myśli do głosu. Nie potrzebowałam kolejnych ataków paniki, mdłości, ani tym bardziej rozmyślania o przyszłości, która wcale nie przedstawiała się zbyt różowo. Na szczęście miałam tyle pracy, że wypełniało to cały mój wolny czas; biegałam od biblioteki i pokoju June do swojego własnego sanktuarium, usiłując ogarnąć papiery, które dostałam od ojca, nauczyć się wszystkiego, co przekazywała mi Priscilla, i przy okazji nie zwariować. Przyłapywałam się też na tym, że w mimowolnie szkicowałam na wolnych kartkach ptaki. Rysowanie mnie uspokajało; znajdowałam dziwną satysfakcję w przyciskaniu ołówka do kartki i patrzeniu, jak powoli wyrastają na niej kolejne kosy.

Kosy były ulubionymi ptakami mojej matki. Gdy byłam mała, przy dobrej pogodzie zabierała mnie do ogrodu; tam siadałyśmy razem na jednej z drewnianych, pomalowanych na biało ławek i obserwowałyśmy siadające na gałęziach drzewa kosy. Pojawiało się ich mnóstwo, całe gromady, i obsiadały konary. Lubiłam patrzeć, jak przelatują na niebie i jak walczą o miejsce w budkach, które na prośbę mamy zostały zawieszone w paru miejscach ogrodu. Czasami udało mi się zobaczyć nawet małe, ledwie wyklute kosy, które mama pokazywała mi palcem. Moja ekscytacja sięgała wówczas zenitu i mama kładła palec na ustach, bym nic nie mówiła, żeby nie przestraszyć ptaków. Były niezwykle płochliwe, lecz rezolutne. Ich czarne piórka lśniły w słońcu — to były samce, jak wskazywała mi matka — samice się rzadziej pokazywały, lecz czasami udało mi się dostrzec gdzieś w krzakach ich szare upierzenie.

Właściwie nie wiedziałam, skąd matka czerpie swoją ornitologiczną wiedzę — podejrzewałam tylko, że być może to dziadek przekazał jej te same słowa, które teraz szeptała mi na ucho. Znała całkiem sporo legend związanych z kosami, i zresztą nie tylko z nimi, bo nasza rodzima mitologia w nie obfitowała. Opowiadała mi, że w dawnych czasach symbolizowały śmierć i były utożsamiane z czarną magią. Zobaczenie kosa oznaczało nadchodzące nieszczęście. Później ich wizerunek się nieco oczyścił, nie na tyle, żeby przestały być kojarzone z jakąkolwiek magią, lecz z posłańców śmierci zamieniły się w posłańców wiosny. Ich olbrzymia intuicja oraz inteligencja sugerowały, że faktycznie wyczuwały coś więcej, niż przeciętny człowiek; bezbłędnie przepowiadały nadejście deszczu oraz kwitnienie pierwszych kwiatów.

Czasem mogłam je dostrzec również przez okna mojego pokoju, choć ogród znajdował się od drugiej strony pałacu. Nierzadko przelatywały blisko parapetu lub wręcz na nim siadały, przechylając główki i wpatrując się we mnie z niezmierną ciekawością widoczną w czarnych ślepiach. Szybko jednak odlatywały, wystraszone nawet najbardziej opanowanym gestem, a potem przyczajały się gdzieś w koronach drzew. Teraz praktycznie ich tutaj nie było, miały powrócić dopiero na wiosnę, a więc musiały mi wystarczyć ich szkice.

Poza wspominaniem i szkicowaniem spędziłam również sporo czasu na ogarnianiu tajnego pokoju. Starannie go z Eliasem wysprzątaliśmy, równie starannie milcząc — to jest Elias usiłował nawiązać konwersację, a ja go zbywałam uprzejmymi uśmiechami i przytaknięciami. Miałam wrażenie, że wrogość we mnie aż kipi, i nie potrafiłam się jej w żaden sposób pozbyć. Mogłabym, rzecz jasna, zacząć wrzeszczeć, bo być może pomogłoby to w opanowaniu sytuacji, lecz wybrałam trudniejszą drogę. Bardziej uprzejmą. Nawet jeżeli mnie niemiłosiernie irytował, nie potrafiłam zwyczajnie na niego nawrzeszczeć. Nie przyniosłoby to ulgi żadnemu z nas, jedynie bardziej by zatruło atmosferę. Zdecydowałam się na zachowanie chłodnego spokoju i ignorowanie Eliasa, chociaż nie było to takie proste. To nie była osoba, którą dawało się tak po prostu zignorować. Owszem, kiedy chciał, potrafił się wtopić w tłum, ale w normalnych okolicznościach — na ile sprzątanie tajnego pokoju mogło być normalne — przyciągał uwagę nie tylko swoim sposobem poruszania się, ale też naturalną charyzmą, którą miał w sobie. Każdy jego gest był doskonale wyliczony, wręcz hipnotyzujący, i czułam się przy nim jak ostatnia fajtłapa. Mój wzrok uparcie do niego powracał, nawet gdy usilnie starałam się skupić uwagę na innych rzeczach i przedmiotach, które miałam w ręce. O ile ja starałam się zerkać na niego ukradkowo, o tyle on zupełnie się ze swoim spojrzeniem nie krył; wręcz mnie taksował wzrokiem, zupełnie jakby usiłował mnie sprowokować do jakiejś reakcji. Ja jednak za każdym razem odwracałam głowę, kryjąc rumieniec.

spod znaku kosa | ✓Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz