« 28 »

653 44 11
                                    

Wo ein Wille ist, ist auch ein Weg

(demi lovato – heart attack)

Powrót na uczelnię nie należał do najprzyjemniejszych; pomimo ostatniego semestru na licencjacie nasz plan przypominał istną mordęgę, absolutnie niesprzyjającą pisaniu pracy, a na domiar złego przez cały czas musiałam słuchać żałosnego jojczenia Daniela niczym zaciętej płyty. Praktycznie każdego dnia mieliśmy na ósmą, a zdecydowanym apogeum był piątek, będącym najcięższym punktem tygodnia ze względu na laboratoria trwające bite pięć godzin. Nie wiedziałam, czy powinnam się cieszyć z tego, że wylądowałam w trzyosobowej grupie z moim przygłupim błazenkiem oraz Gregorem, czy żałować, że nie trafiłam do bardziej neutralnego grona. Bałam się, że nasza współpraca przeistoczy się w złośliwą rywalizację, a Tande będzie musiał odgrywać rolę mediatora. 

Kolejnym problemem, który spadł na moją głowę, była drużyna; musieliśmy wcisnąć gdzieś jeszcze większą ilość treningów, chcąc jak najlepiej przygotować się do narodowych, dlatego mogłam pożegnać się z wolnymi wieczorami. Od poniedziałku do piątku spotykaliśmy się o dwudziestej, a ja próbowałam resztkami sił ogarniać wszystko, co ciążyło mi na ramionach. Jakby tego było mało, nieustannie przesiadywałam w dziekanacie, wyjaśniając kwestie fakultetów, zajmowałam się planowaniem form zaliczeń, terminów egzaminów, by obrony przebiegły bezproblemowo, a także skazana byłam na odpisywanie upierdliwym ludziom z roku, którzy po trzech latach wciąż nie potrafili załatwić najprostszych spraw.
Pośród całego tego rozgardiaszu pozostawała kwestia dla mnie najważniejsza – relacja z Gregorem. Choć spoglądaliśmy na siebie inaczej, czasem posyłając lekkie uśmiechy i wymowne spojrzenia, nic poza tym nie uległo zmianie. Kłóciliśmy się jak stare małżeństwo, nieustannie dogryzając i łapiąc za słówka. On doprowadzał mnie do szału nonszalanckim zachowaniem, ja jego pyskówkami i tak powoli toczyło się to nasze uczelniano-sportowo-prywatne życie. Nie znaczyło to, że przestałam o tym wszystkim myśleć, wręcz przeciwnie; w każdej jednej, wolnej chwili powracałam do tego jednego wieczoru i naszej rozmowy, czując znów to przyjemne ciepło, zalewające moje trzewia. Próbowałam analizować na chłodno i spokojnie, czy ta jedna myśl, która pojawiła się wtedy w mojej głowie, była prawdą. Bałam się to przyznać, aczkolwiek nie mogłam zaprzeczyć, że uciekałam spojrzeniem w kierunku Gregora zdecydowanie zbyt często, zaczęłam zawsze szukać jego twarzy w tłumie, nie wspominając o tym, że gdy tylko był u mego boku, nawet gdy darliśmy koty, wypełniało mnie szczęście w najprostszej i najczystszej postaci.
Romantyczne pierdolenie, Kreuzer.

— Jak poszukiwania nowego lokum? — spytała Agnes, gdy wracaliśmy z wieczornego treningu. Choć nie miała w zwyczaju na nie przychodzić ze względu na nadmiar swoich własnych obowiązków, została zmuszona przez narzekanie i marudzenie mentalnego trzylatka, jakim był Daniel. Wiercił jej dziurę w brzuchu, nieustannie powtarzając, że powinna zobaczyć go w akcji.
Tak jakby nie przychodziła na wszystkie inne koszykarskie występy.
Nie dało się jednak dyskutować z tym tlenionym wrzodem, dlatego niechętnie przyczłapała, ku naszemu wielkiemu zdziwieniu.
— Nowego lokum? — zainteresował się Gregor, nie dając dojść do słowa Wellingerowi, który w ostatniej chwili został zagłuszony przez przejeżdżający samochód. Przedzieraliśmy się w piątkę przez ulice Innsbrucka, zmierzając do naszego mieszkania. Rozsądniejszym byłoby skorzystanie z komunikacji, aczkolwiek bezmyślnie uparłam się na spacer, a pozostała czwórka uległa bez większych protestów. — To nie wracasz do Andrei? Myślałem, że to jakiś przejściowy kryzys.
— Rozstali się z wielkim hukiem — parsknął Daniel, przyciągając Agnes do swojego boku. — Jak zabieraliśmy rzeczy z kawalerki, to czułem się jak jakiś krewny Bonda.
— Młodszy, brzydszy i bardziej ciamajdowaty brat agenta 007 — wymamrotałam, przewracając oczami, a Daniel tylko gniewnie prychnął. Zerknęłam kątem oka na Gregora; miałam wrażenie, że odkąd tylko usłyszał o zmianie stanu cywilnego przez Andreasa, jego twarz wyraźnie spochmurniała. Niby wciąż miał tę swoją zblazowaną minę, kpiący uśmiech, jednak brązowe tęczówki gniewnie spoglądały w kierunku najmłodszego z naszego grona.
— Trzeba było mówić, że potrzebujesz noclegu — zaczął kąśliwie szatyn, szturchając Wellingera łokciem w żebro. — Przekimałbym cię z chęcią u siebie.
Chłopak spojrzał na niego zaskoczony, a w niebieskich ślepiach rozbłysła prawdziwa radość oraz podziw. Delikatnie rozchylił wargi, jakby chcąc podziękować, a ja już wiedziałam, że zaraz Schlierenzauer wyprowadzi kolejny cios.
— Serio? — spytał wzruszonym głosem.
— Wycieraczka podobno jest wygodna — obnażył zęby w ironicznym uśmieszku. — A jakbyś mnie wkurzył, to przydusiłbym cię poduszką. Żyć, nie umierać.
Blondyn chciał już wybuchnąć złością, nadymając policzki niczym ta śmieszna, oceaniczna ryba z kolcami, jednak Agnes szybko interweniowała. Oderwała się od Daniela, a potem zwinnym ruchem znalazła się między bojowymi kogucikami, odgradzając ich od siebie.
— To w końcu coś masz? — zagaiła Andreasa, łapiąc go pod ramię. I wyglądała w stu procentach jak typowa mama. Pochylała się delikatnie w jego stronę, spoglądała z nieukrywaną ciekawością, a jednocześnie biła od niej rodzicielska troska i byłam pewna, że gdyby tylko mogła, wniosłaby wniosek o adopcję.
— Tak, możliwe że za kilka dni będę się przeprowadzać — mimo, że na jego twarzy gościł szeroki uśmiech, miałam wrażenie, że ton, jakiego używał, podszyty był rozczarowaniem. Przez moment powróciły do mnie migawki z urodzin Daniela, a także pobudka przed wyjazdem treningowym oraz wymowne, dwuznaczne „zostań" i zaczęłam poważnie zastanawiać się nad tym, czy to tylko moja wybujała wyobraźnia, czy naprawdę mam powody do niepokoju.
— Serio? — jęknął żałośnie Daniel, potykając się o wystający krawężnik i o mało nie zaliczając orła tuż przed blokiem. Szybko powrócił do pionowej pozycji i jednocześnie kontynuując narzekanie:
— Kogo ja będę bić na kwaśne jabłko na konsoli? Z kim będę oglądać Pokemony? — przerwał na chwilę, spoglądając na mnie z nadzieją, a ja tylko prychnęłam, krzyżując ramiona.
— Zapomnij — pokręciłam głową. Nie minęła chwila; tuż obok mnie pojawił się Gregor, który z tą swoją szyderczą miną rzucił w stronę Daniela:
— Możemy założyć koalicję przeciwko tej marudzie, wprowadzę się do was na dniach — parsknął i gdy tylko nasze spojrzenia się spotkały, uśmiechnął się zawadiacko. Miałam wrażenie, że od pewnego czasu, a konkretniej od naszej wyjazdowej rozmowy, szatyn stał się... bardziej szczęśliwszy, a na pewno w pewnym sensie miększy. Choć starał się to ukrywać wszelkimi siłami, wciąż dało się zauważyć, że na jego twarzy częściej gościł nieironiczny, szczery uśmiech, a nawet bywały momenty, że odpuszczał swój kąśliwy ton, żartując bez kpin i ironii.
— Nasze drzwi stoją przed tobą otworem — zawołał podekscytowany, wykonując teatralny gest rękoma, a potem zarzucił mu ramię na szyję, przyciągając do siebie. — Będziemy męczyć tę małą bubę cały czas!
— Wstrzymaj konie, Tande — westchnęłam, przewracając oczami — najpierw czeka nas raport, więc lepiej grzej przewody mózgowe.
Zaśmiałam się, a potem wszyscy zgodnie przekroczyliśmy próg apartamentowca, starając się nie narobić hałasu podczas wspinania na siódme piętro.

CHASE YOU DOWNOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz