Rozdział IV

249 28 0
                                    

- To, co zrobiłeś, było bardzo dziecinne. - powiedział Hunk, kiedy Lance zamknął drzwi.

Latynos westchnął ciężko i przysiadł na swoim łóżku.


- Mógł się do nas nie dosiadać. Nie byłoby wtedy problemu.

Chłopak pokręcił głową i przysiadł obok.

- Po prostu... irytuje mnie ten typ. Gdzie się nie pojawię, tam jest i on. I jeszcze te przeklęte treningi, które musimy mieć razem, za coś, co nie było moja winą!

- Słuchaj, wiem, że to może być trudne, ale myślę, że gdybyście zachowali przyjazne stosunki, byłoby wam o wiele łatwiej. No, może nie od razu przyjazne, ale przynajmniej neutralne. I tak już nic nie poradzicie na to, że dostaliście karę.

- Może masz rację. - westchnął Latynos.

- Dasz radę. - poklepał go po plecach, posyłając promienny uśmiech.

- Postaram się. - odpowiedział, odwzajemniając uśmiech.

- No to teraz koniec przyjemności. - Hunk wstał, a Lance spojrzał na niego zdziwiony. Czarnowłosy błyskawicznie sięgnął po torbę i ruszył w stronę łazienki. - Zajmuję łazienkę!

- No chyba nie! - Latynos poderwał się z łóżka, ale było już za późno. Ze środka usłyszał tylko złowieszczy śmiech przyjaciela. - Cholera. - usiadł z powrotem i wyjrzał przez okno.

W ośrodku nie było widać żywego ducha, a w tle malował się piękny, pomarańczowy zachód słońca. Lance uśmiechnął się. Taki sam widok widział kilka lat temu. Mimo, że minęło wiele czasu, on bardzo dokładnie go pamiętał.

Pewnego dnia jego ojciec był bardzo tajemniczy. Po obiedzie szepnął do chłopca, że chce się z nim wybrać na spacer i że to ma być ich sekret.
Zaintrygowany dwunastoletni Lance zgodził się i gdy jego matka zajęła się rodzeństwem, wymknęli się.
Śmiali się, biegnąc przez pobliskie wiejskie ulice i las, aż wreszcie dotarli na polanę.
Wysoki, opalony szatyn zatrzymał się i poczekał na syna.
Lance spojrzał na rodzica z ciekawością.

- Mam tu coś dla ciebie. - mężczyzna uśmiechnął się i wyjął z kieszeni ulubiony smakołyk Latynosa. Chłopakowi zaświeciły się oczy i wyciągnął rękę po słodycz. - Ale musisz mnie uważnie wysłuchać, okej?

Lance pokiwał głową, za co dostał pożądaną łakoć. Jednak nie zabrał się od razu do jedzenia. Bardziej był ciekawy, co miał do powiedzenia ojciec.

- Długo się zastanawiałem, kiedy ci to powiedzieć, ale w końcu uznałem, że im wcześniej, tym lepiej. - zaczął, siadając na ziemi. Lance zrobił po chwili to samo. - Jesteś najstarszy z całego rodzeństwa, więc to na ciebie spoczywa obowiązek. Wiesz, nie zawsze będę tutaj, żeby was chronić. A świat jest bardzo dziwny i roi się w nim od złych ludzi.

- Dlaczego?

Mężczyzna zaśmiał się, jednak nie był to wesoły śmiech.

- Chyba wszyscy zadają sobie to pytanie, mały.

- Och.

- Ale istnieje szansa, że możemy uczynić ten świat, a przynajmniej jego część, lepszym. Pewnego dnia przekażę ci pewien adres, miejsce do którego się udasz. Będziesz ciężko trenował, być może przez lata. Ale będzie warto. W ten sposób może uda ci się coś zmienić.

- Wooo. Będę jak superbohater?!

- Można tak powiedzieć. - zaśmiał się mężczyzna.

- Woo. To kiedy mogę tam pójść? Jestem gotowy!

- Cierpliwości, mały. Jeszcze trochę. Pójdziesz kiedy będziesz taki duży i silny jak ja. - powiedział, czochrając włosy synowi.

- Przecież to niemożliwe, to zajmie wieki! - posmutniał Lance.

- Wszystko jest możliwe. Nadejdzie na ciebie czas, cierpliwości. - oznajmił mężczyzna, zapatrując się przed siebie.

Latynos spojrzał na niego zaciekawiony. Zastanawiał się, co oznaczało to ostatnie zdanie. Brzmiało bardzo... poważnie.

- Popatrz, jakie ładne niebo. - oznajmił ojciec, wskazując przed siebie. Syn spojrzał i wydał po raz kolejny "woo".

- Ale pomarańczowo. - stwierdził, co rozśmieszyło rodzica.

Przez kilka minut obaj patrzyli w niebo, podziwiając jego piękno.

- No dobra, chyba musimy się zbierać, mały. Mama już pewnie zobaczyła, że zniknęliśmy, a nie chcemy, żeby była zła. - stwierdził mężczyzna, wstając.

- Prawda. - oznajmił Lance i również podniósł się z ziemi, po czym obaj ruszyli w stronę domu.

Od tamtej pory Latynos główkował przez następne sześć lat, co ta rozmowa znaczyła. Pewnie nadal by to robił, gdyby nie...

- Już jest wolne. - z przemyśleń wyrwał go głos Hunka.

- Um, tak, dzięki. - odpowiedział i uśmiechnął się.

Brunet spojrzał na niego i przez chwilę chciał się o coś zapytać, ale zrezygnował. Dosyć pytań na dziś.
Ziewnął i położył się do łóżka, mrucząc pod nosem "dobranoc".

***

Keith obudził się, powoli otwierając oczy.

Penetranci| KlanceOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz