I. Whit's fur ye'll no go by ye!

2.6K 125 40
                                    

(szkockie przysłowie oznaczające "to, co jest ci przeznaczone, nie ominie cię")

Skeabost, czy raczej Sgeitheabost, małe siedlisko na Wyspie Skye, wyłaniało się białymi domkami spośród morza traw i podmokłych terenów rzeki Sniosort wijącej się jak niedbale rzucona przez dziecko niebieska wstążka: to płynęła do przodu, to zawracała by w końcu rozlać się szeroko i wpaść do Zatoki Sniosort Beag i dalej do Atlantyku. Na wschodzie i południu rozciągały się kopulaste wzgórza.

Powietrze było zimne i wilgotne jak na tę porę roku: na Wyspie Skye temperatura rzadko przekraczała piętnaście stopni Celsjusza. Dlatego w lipcu Hermiona szła kamienistą drogą gruntową opatulona w ciepły wełniany szal, którym okryła nie tylko głowę, ale też ramiona. Zza niskiego murku dobiegało beczenie stada owiec, z oddali warczały maszyny rolnicze, wokół pachniało mchem, a w miasteczkach połowem. Zeszła z drogi, gdy z naprzeciwka nadjechał zielonkawy pod warstwą błota jeep. Dotąd mieszkała w miejscowym hotelu ‒ uroczym, pobielonym budynku z drugiej połowy XIX wieku. Była świadkiem kilku wesel. Letnia pogoda dopisywała, a dawna stróżówka ze swoimi blankami, wieżyczkami i ozdobnym murem położona wśród soczyście zielonych pastwisk sprzyjała wesołym przyjęciom.

Może nie brzmiało to zbyt radośnie, ale jakoś zniosła ostatnie trzy długie miesiące w pokoju hotelowym. Obsługa była miła, do szkockich specjałów zdążyła już przywyknąć po latach nauki w Hogwarcie, ale jej portfel i potrzeba spokoju powoli zaczynały upominać się o swoje.

I tak trafiła tu ‒ w nieco bardziej odludne rejony Skeabost, gdzie wynajmować miała poddaszową kwaterę w domku z widokiem na Wyspę Kolumba. Prawdę powiedziawszy, zaczynała się już denerwować: bardzo nie lubiła się spóźniać, a umówiona godzina spotkania nadchodziła nieubłaganie, podczas gdy Hermiona wciąż nie dostrzegała końca tej przeklętej drogi...

Po bokach były tylko pastwiska i zarośla. Rzeka płynęła nieco dalej i to jej nikłego szumu nasłuchiwała, jednak bezowocnie. Wciąż otaczał ją tylko cichy poświst zimnego wiatru, beczenie i warkot maszyn. Ach i jeszcze jej buty wydawały ten cudowny, mlaskający odgłos we wszechobecnym błocie.

Okolica była wyludniona, pogoda fatalna ale Hermiona nie miała na co narzekać ‒ już od dawna miała problemy ze znalezieniem uczciwej posady, a tu nie tylko powitano ją z otwartymi ramionami, na wyspie znalazła spokój i ucieczkę od osobistych problemów.

Ścieżka lekko zakręcała, po tak łagodnym łuku, że dopiero, gdy przed Hermioną rozpostarł się widok na niewielkie gospodarstwo, zdała sobie sprawę, że wciąż zakrywał je murek i rosnący za nim rząd drzew. Odetchnęła z ulgą. Wyglądało na to, że nie spóźni się aż tak bardzo.

Otworzyła jej niska, krzepka kobieta ubrana w roboczy strój. Na podwórku ujadał pies, u jej nogi kręcił się biały kot w różnobarwne ciapki.

‒ Panna Granger? ‒ zapytała pani Clark.

‒ Tak ‒ uścisnęła dłoń wynurzającą się z kraciastej koszuli.

‒ Zapraszam, zapraszam, możesz się nie martwić błotem, tak długo jak jesteś na dole ‒ przyzwyczaiła się już, że ludzie szybko zaczynają mówić do niej na „ty" ‒ jej dwadzieścia osiem lat na nikim nie robiło specjalnego wrażenia. To czarodzieje przywiązani byli do tytułów; przez ostatnie miesiące z przyjemnością przypominała sobie mugolską prostotę i bezpośredniość. Cieszyło ją to.

‒ Twój pokój jest na pietrze ‒ wyjaśniła. ‒ Po lewej stronie, naprzeciwko łazienki. Pomyślałam, że będzie ci tak wygodnie. Już usunęłam rzeczy córki, ale jakbyś coś znalazła ‒ daj znać.

‒ Bardzo dziękuję pani Clark ‒ uśmiechnęła się szeroko. Nie musiała się wysilać, ta dobiegająca pięćdziesiątki, energiczna gospodyni emanowała szczerością i życzliwością.

Wyspa Świętego Kolumba CZ.1 - SEVMIONE (Marriage Law) ZAKOŃCZONEOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz