VIII. He that blaws stoor fills his ain een

1.5K 137 36
                                    

*szkockie przysłowie:  jeśli tworzysz problemy, nie spodziewaj się, że sam ich unikniesz

Następne tygodnie wlekły się Hermionie niemiłosiernie. Po ostatniej szczerej rozmowie dotyczącej zaginięcia córki, Miranda zdawała się unikać swojej lokatorki. Gryfonka była nawet zadowolona, bo nie miała obecnie głowy do cudzych problemów. Zajęcia w letniej szkole dla dzieci o zbyt małych zdolnościach magicznych, by dostać się do Hogwartu skończyły się wraz z nadejściem września, zaczęły się za to lekcje popołudniowe dla dorosłych, które trwały cały rok. Miała w związku z tym mnóstwo pracy, gdyż razem z dwójką innych nauczycieli wykładała wszystkie przedmioty naraz. Poziom był oczywiście nieporównywalnie niższy niż w jej własnej szkole, a fakt że ukończyła jedną z trzech najlepszych szkół magii na świecie (i to jako prymuska) wcale nie przysparzał jej popularności wśród kadry. Traktowano ją jako obcą i nieprzystosowaną. Po części winę za to ponosił jej sposób bycia i wszystkowiedzący ton głosu. Dużą jednak rolę grało jej brytyjskie pochodzenie. Czego dobrego nie mówić o Szkotach, mieli oni swoje zdanie o angielskich najeźdźcach i dość bezceremonialnie dawali o tym znać.

Przynajmniej w jej miejscu pracy. Poza szkołą Hermiona nie spotykała się z docinkami, a raczej z życzliwością.

Drugą sprawą, która zaprzątała jej głowę, była oczywiście kwestia małżeństwa. Formularz wysłała jeszcze w lipcu, jednak kolejne tygodnie nie przynosiły żadnej odpowiedzi z Ministerstwa. Zaczynała nawet mieć nadzieję, że może zapomniano jej sprawie ale zaraz wracała na ziemię ‒ zależało jej przecież na tym, żeby DOMR rozpatrzył jej wniosek (i to pozytywnie), by mogła wykazać nieudolność systemu, jego wady i sprzeczności prawne...

Powoli rósł w niej niepokój, bo zwłoka ze strony urzędników nie zwiastowała nigdy niczego dobrego.

***

Aż wreszcie któregoś dnia, a konkretniej rankiem jej dwudziestych ósmych urodzin, w okno pokoju Hermiony coś zastukało. To samo zastukało również w szybę dyrektorskich kwater Severusa Snape'a.

Była to sowa o szarawym upierzeniu. A raczej dwie identyczne sowy. Złote oczy. Koperta przy nóżce.

Hermiona szybko, drżącymi dłońmi odczepiła list. Severus Snape otworzywszy okno, odpiął przesyłkę, rzucił ptakowi przekąskę, zamknął za nim okno. Hermiona, z wlepionymi w siebie oczyma ptaka, usiadła na łóżku i zaczęła rozrywać kopertę, przygryzając przy tym wargę. Mistrz Eliksirów podszedł do biurka i nożykiem do papieru metodycznymi ruchami rozciął przesyłkę, noszącą na sobie stempel Ministerstwa Magii oraz pieczęć Departamentu Ochrony Magicznej Rodziny.

Oboje rozłożyli kartki.

Szanowny dyrektorze...

... Hermiono Jane Granger...

W naszym obowiązku leży, by powiadomić...

... w zaistniałych okolicznościach poleca się niezwłoczne...

Z wyrazami szacunku...

Snape uniósł brwi, Hermiona zaś przytknęła dłoń do ust. On prychnął, zgniótł papier w kulkę i posłał ją do kominka. Ona opuściła ręce na kolana, na twarzy kobiety malował się wyraz niedowierzania.

W głowach obydwojga zagościło jedno i to samo pytanie: Co teraz, do jasnej cholery?

Była wściekła i zdesperowana. Wyszła z domu Mirandy Clark w samej bluzce i jeansach, chociaż pogoda zupełnie nie sprzyjała takiemu ubiorowi. Musiała ochłonąć, naprawdę musiała. Mile stąd, po drugiej stronie Loch Alsh i Loch Carron Severus Snape, klnąc pod nosem, wdziewał swoje czarne, skórzane buty. Różowa poświata okrywała pobielone śniegami szczyty gór, gdy dyrektor Hogwartu mijał chatkę Hagrida w drodze do Zakazanego Lasu. Hermiona sadziła długie kroki, starała się pokonać wysoką trawę. Poranny ziąb, wilgotny i bezlitosny, szczypał ją w gołe, pokryte gęsią skórką ramiona. Mamrotała coś do siebie, dłonie wcisnęła do kieszeni spodni. Jej nadąsana twarz i chmurne spojrzenie zupełnie odpowiadały wietrznej, szkockiej pogodzie. Czarna szata łopotała wiernie za swym panem i mistrzem, dumnie dotrzymując mu kroku, gdy wicher toczący się przez błonia dopadał skraju lasu i uderzał w mroczną, wzburzoną niczym tafla Jeziora sylwetkę maga. Snape był wściekły. Wszystkie te godziny spędzone w Ministerstwie, wszystkie starania... Co za drwina. Co za idiotyzm? Hermionie, bodaj po raz pierwszy w życiu, zabrakło słów na opisanie sytuacji, w której się znalazła. O ile jej prośba o ślub tymczasowy mogła być czymś nowym dla Ministerstwa, to Formularz Cech Pasującego Partnera był powszechnie stosowany przez DOMR w przypadku niezdecydowanych petentów... Nie wiedziała ilu mężczyzn znajduje się w ich bazie danych, ale z pewnością JACYŚ, posiadający pożądane cechy i NIE BĘDĄCY Ślizgonami musieli się tam kryć, czyż nie? Czy była zbyt wybredna? Zbyt drobiazgowa? To była z ich strony jakaś gra? Gdyby Snape mógł teraz, w tym momencie, rozmawiać z osobą, która podjęła decyzję w jego sprawie, z pewnością wykorzystałby zdobyte przez lata służby u Czarnego Pana doświadczenie w karaniu za występki. Czyby cały jego wysiłek poszedł na marne? Szedł przed siebie, bez żadnego celu, pozwalając swoim nogom nieść się w głąb cholernego lasu. Drzewa skrzypiały na wietrze, liście opadały pod wpływem kolejnych jego podmuchów. Morze traw u jej stóp zabarwiało się pastelami jutrzenki. Niebo rozkwitło, wydając na świat swój najpiękniejszy, najcenniejszy owoc. Skierowała się na wschód, bezmyślnie idąc w stronę urzekającego światła, które stopniowo wychynęło zza widnokręgu. Stopy miała mokre w szmacianych tenisówkach, palce bolały od chłodu. Nie dbała o to. Nie dbała o nic. Dopiero teraz poczuła dogłębnie, jak diabelnie niesprawiedliwe było życie, jak strasznie mieszano w jej planach ‒ nawet teraz, po wojnie, gdy już oddała młodość i dzieciństwo w poczet ratowania tego świata. Nawet teraz nie dano jej rozwinąć się, marzyć, osiągać... Po co to wszystko? Rozpłakała się. Z bezsilności. Z poczucia porażki. Była taka naiwna sądząc, że może bezkarnie drwić z systemu, który stworzono po to, by zakuć w w kajdany podobne jej jednostki... Niby to właśnie ten system zawiódł, pokazał swoją słabość, a jednak... A jednak wiedziała, że w ten sposób go nie pokona. Że w najlepszym wypadku będzie wciąż tkwić w podrzędnej szkole, ucząc dzieci i dorosłych, bez końca i większych efektów, kilku podstawowych zaklęć, które opanowała jeszcze zanim trafiła do Hogwartu... To brzmiało okrutnie. Czuła się w potrzasku. Podobnie czuł się on: zamknięty pomiędzy koniecznością a własnym ego, własnymi pragnieniami, których nigdy nie pozwolono mu realizować. Zawsze był tylko narzędziem. Pieprzonym narzędziem. A teraz, gdy wreszcie zaczął żyć, zaczynał odnajdywać w tej szarej, codziennej stałości odrobinę siebie, wszystko zmów miało się zagmatwać i to zupełnie nie po jego myśli.

Strata czasu ‒ to przeszło im przez myśl, obydwojgu.

Nie znaleziono partnerki pasującej pańskim wymaganiom ‒ prychnął.

Nie znaleziono odpowiedniego kandydata ‒ czuła się z tym dziwnie...

Potknęła się. Znów w tym samym miejscu. Przypomniała sobie. Kamień. Ogam. Coś się osunęło pod jej stopami,gdy tak siedziała, masując stłuczone kolano. Tym razem definitywnie rozdarła spodnie. Zapaliła różdżkę. Kropla deszczu plasnęła na jej dłoń ‒ duża i lodowata. Całe szczęście, że magiczny płomień nie gaśnie od wody ‒ pomyślała. Zerknęła w szczelinę. Cis tam błyszczało, pod ziemią, jakiś owalny kształt, nieco większy od jej dłoni. Snape potknął się o konar. Nie szedł ścieżką. Gdy upadał, rozciął sobie brew o ostrą gałąź. Krew kapnęła na skaliste podłoże. Kątem oka dostrzegł blask, opalizujący okrąg. Wcale nie chciał go dotykać - dziwne, magiczne światło w środku Zakazanego Lasu nie mogło zwiastował niczego dobrego. Ale to coś hipnotyzowało, przyciągało, osłabiało wolę...

Hermiona wsunęła dłoń. Chciała to podnieść, zobaczyć, czym było owo dziwne zjawisko. Poczuła... Coś dziwnego. Drgnął, nagle przytomniejąc. Przez moment trwał w bezruchu, zamurowany, bo w dłoni ściskał zimne, wilgotne, trupie...

Ludzkie palce...

Wzdrygnęła się, cofnęła dłoń. Blask zgasł tak samo nagle, jak się pojawił.

Wróciła do domu, wysuszyła się i wypiła ciepłe kakao. Powinna to przemyśleć, ale nie była nawet pewna, czy to, co pamiętała, naprawdę się zdarzyło. Okryła się kocem czując, że czeka ją naprawdę paskudne przeziębienie.

Kilka dni później znów pojawiły się sowy. Snape'a uparty ptak zaatakował podczas śniadania, wydzierając mu radość ze względnego spokoju podczas dopijania resztek porannej kawy. Hermiona musiała stoczyć bój o plasterek wędliny, bo chciwa sówka postanowiła zawłaszczyć sobie kawałek jej kanapki. Oboje, tym razem bez zbędnych ceregieli, otworzyli swoją korespondencję. Mistrz Eliksirów zakrztusił się ostatnim łykiem kawy. Hermiona z wrażenia wypuściła z rąk kanapkę, którą z radością natychmiast porwał żarłoczny ptak pocztowy.

Listy obydwojga (poza formami grzecznościowymi, oczywiście) brzmiały identycznie:

Z radością informujemy panią (pana) o tym, że zawarte przez panią (pana) małżeństwo tymczasowe zostało odnotowane i zaakceptowane przez Ministerstwo magii. Gratulujemy i życzymy sukcesów w pożyciu.

Z wyrazami szacunku...

Żadne z nich nie miało tylko pojęcia kiedy i co najważniejsze, z kim zostało ono zawarte.

Wyspa Świętego Kolumba CZ.1 - SEVMIONE (Marriage Law) ZAKOŃCZONEOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz