part twenty;

355 17 11
                                    

Tej nocy świat nie umarł dla Louisa.

Jego wieczne poczucie kontroli, nieprawda, legło w gruzach tej nocy, kiedy księżyc śmiał mu się w twarz, przyprószając jego głowę kolejnymi obawami i gniotąc kołdrę w jego nogach.

Jego relacja, ta niezrozumiale naturalna i mocna nić porozumienia, z Harrym nagle i od tak zaczęła dygotać, pulsować i rwać się.

Szatyn myślał że wszystko było takie pogmatwane i gwałtowne, że być może wraz ze swoim Hollywoodzkim powstaniem, miało też spektakularnie upaść, jak w prawdziwym, dobrym filmie. Niczym prawdziwa, pieprzona, spadająca gwiazda, a on oślepiony szczęściem miał stać zbyt blisko by móc wciąż dostrzegać jej bezpieczne piękno.

Jego łóżko zaczęło go dusić, a chorobliwie białe ściany pachniały jak stare ciuchy, młodzieńcze problemy i zatęchłe marzenia, upchnięte gdzieś w szufladzie, między bielizną. Złapał telefon, by zadzwonić do Zayna, ale oślepiający blask ekranu wypalił mu powieki, wrzeszcząc jak okropny pomysł to jest, kiedy zegarek przeskakiwał z godziny 04:13 na 04:14.

Do żadnego innego z chłopców Louis nie poważyłby się zadzwonić, Zayn był jego kołem ratunkowym. Był jego szalupą, opoką, mostem...

Był jego wszystkim, wypalając swoim ostrzejszym niż brzytwa spojrzeniem, w barwie hebanu i spalonych trosk, paląc jęczące zgliszcza tonących w problemach ludzi, tak kurczowo ciągnących się za Louisem, trzymając go za kostki, kiedy ten błagalnym wzrokiem zwracał się do przyjaciela.

Ale teraz? Bez jego szalupy sam tonie w morzu kłamstw i złudzeń, przyjmując słodkie owoce nie powinności i roztrząsając stosy spraw najmniejszej wagi.

Jego jedynym większym problemem aktualnie, było sklasyfikowanie niepasującego Harrego do jednego z tych głębokich zobowiązań.

Czuł jak uciążliwe powieki, utrzymujące go wciąż biorącego tak gwałtowny, nierówny oddech, płatają sobie z niego pieprzone figle, pozwalając patrzeć jak chłodne łapy i smagające spojrzenia wszystkich jego potworów wreszcie materializują się koło jego łóżka, ukazując mu swoje wstrętne oblicze raz jeszcze, a szatyn przewraca błękitem nieba, kiedy odwraca spojrzenie od tafli lustra jego demonów.

Gwałtownie wstaje z łóżka, naciągając na swój gruby tyłek i nieproporcjonalne do wzrostu uda, jakieś ciepłe dresy po czym wyjątkowo zaciąga równie grube skarpety w których odstających po wewnętrznej stronie frotach, ukrywa nogawki z bawełnianego materiału.

Narzuca na głowę beanie i bluzę i zbiega po cichu po schodach, nie zabierając ze sobą nic oprócz vansów i zamykając po chichu drzwi kiedy wychodzi.

Głucha cisza roztacza swoje ramiona wokół domu, spokojna, uśpiona chwilową śmiercią słońca, stłumiona po chwili przez ciche przekleństwa, lekkie trzaśnięcie drzwiami, stukot nóżek w rozmiarze 9, obdartych z butów przed wejściem, oraz zapach ciężkiej jeansowej kurtki podszytej futrem, przesiąkniętej rozkoszą długich letnich nocy i zapachem ogniska, ściąganej z jękiem z wieszaka.

Drzwi trzaskają lekko kiedy zamek z powrotem wskakuje na miejsce, a mieszkanie pogrąża się w cichym „pieprzona zima, do kurwy nędzy..."

Louis czuje się naprawdę pusto przechadzając się po nocnych uliczkach opustoszałych przez sen, zupełnie jakby, niczym szaleniec, żył w mieście duchów, afiszując się ciągłą możliwością posiadania tłustych włosów i zadyszki po piętnastu minutach biegu.

Tak bardzo żałuje że nie wziął nawet cholernych słuchawek. Cholernych słuchawek.

Ani pieniędzy.

❝ we keep this love on a photograph ❞Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz