Imbecyl. Absolutny idiota. Skrajny dureń. Bęcwał stulecia z ptasim móżdżkiem. Pierdolony, zakuty łeb z mózgiem wielkości orzeszka w środku.
Gojō Satoru nie szczędził sam sobie w wymyślnych epitetach, rzucając je w koherentnym, nieskończonym monologu pod nosem; z każdym kolejnym określeniem wiązanka nabierała jeszcze większych rumieńców, uwydatniając jego niecodzienną, kwiecistą mowę, a on czuł, jak irytacja coraz bezczelniej krąży tuż pod bladą skórą. I pośrodku tej litanii inwektyw, morza autoobleg zdobiących jego wargi, wyróżniała się tylko jedna myśl, absorbując całą uwagę mężczyzny: musiał się oddalić. Jak najszybciej, jak najdalej, jakkolwiek, byle tylko wypaść z tego budynku, w którym brakowało tlenu i przestrzeni, zupełnie jakby ściany przysuwały się coraz bliżej, zamykając go w niechcianej, śmiertelnej pułapce. A przede wszystkim, w którym miraż pragnień zaczynał przejmować kontrolę nad rozsądkiem.
Pospiesznie, może wręcz nerwowo, przemierzał korytarz, zdający się nie mieć końca, trwając w tym paskudnym, obślizgłym wrażeniu, jakby jego długie kroki ani trochę nie pokonywały dystansu, nie przybliżały go do upragnionego wyjścia; czuł się niczym w marnym filmie, budżetowym horrorze klasy D, tkwiąc w groteskowym labiryncie, nieustannie odkrywającym przed nim dodatkowe, nieznane odgałęzienia. Zirytowane westchnienie zatańczyło między wargami wygiętymi w niezadowolonym grymasie, kiedy w nerwowym odruchu wcisnął dłonie do kieszeni czarnych jeansów, nieznacznie kurcząc ramiona i przyjmując przy tym zgarbioną pozę. Było to raczej niesłychane, niespotykane, by ten dumny, niczym nieprzejmujący się mężczyzna tracił animusz, niezmąconą pewność siebie, popadając w bezczelne szpony trosk. Jednak tym razem, białowłosy był pewien jak nigdy wcześniej, że musiał dotrzeć na ten mityczny, metafizyczny skraj, tak głośno i szeroko wspominany przez innych, definiowany różnymi słowami i określeniami. Na każdy możliwy do wyobrażenia skraj – szaleństwa, wytrzymałości, a przede wszystkim nienasycenia i tęsknoty. Bo Gojō Satoru, odkąd tylko jak poparzony wypadł z jej pokoju, nieustannie pluł sobie w brodę, przeklinając własną głupotę i zachowanie.
Zapomniał.
Przez ten jeden ułamek sekundy, przez krótką migawkę w czasoprzestrzeni, jedną klatkę wspólnego filmu, gdy męskie dłonie rozkwitły na jej talii, zacisnęły się na puszystym, miękkim materiale szlafroka absolutnie zapomniał, że Kato Hana nie jest już jego. W błogim roztargnieniu, upajającym poczuciu swobody, działającym niczym machina czasu, całkowicie wyrzucił z głowy ten jakże istotny, cholernie ważny fakt i szczegół; przecież ta iluzoryczna aura była oszałamiająca, tak dobitna i wymowna. Tak kojąca, aż dająca złudne poczucie zatrzymania rzeczywistości, zawrócenia biegu wydarzeń – i na wszelkie istniejące bóstwa – on naprawdę był przekonany, że znów są razem. Że raz jeszcze może bezczelnie chwycić ją w swoje ramiona, zwiedzić gładką fakturę skóry, zahaczyć ustami o szyję i wargi, by bez zawstydzenia ani zawahania szeptać miękkie słowa wprost do ucha.
I gdy tylko uderzyła w niego rzeczywistość – ta bolesna, paskudna i gorzka codzienność – miał ochotę zdzielić się przez ten pusty łeb najmocniej, jak tylko potrafił. A potem ulec mimowolnej implozji, anihilacji niczym elektron po zderzeniu z pozytonem, byle tylko natarczywe myśli i emocje opuściły jego ciało. Jednak im bardziej chciał wyrzucić je z głowy, pozbyć się w cholerę i zaznać upragnionego spokoju, one jeszcze mocniej wgryzały się ostro zakończonymi, pożółkłymi kłami w miękką, galaretowatą strukturę mózgowia, siejąc niepokój i szaleństwo w przestrzeni zamkniętej pod białą czupryną. I niezmiennie, tak samo jak od tych dobrych kilku lat, w swoim umyśle miał tylko ją. Jej obraz na stałe wypalony przed powiekami, zamknięty w sieci neuronów, zapisany gdzieś w konformacjach peptydów i białek, nierozerwalnie scalony z jego jestestwem. Ten kwaśny uśmiech, ciemne tęczówki skrzące pogardą, kąśliwy grymas, ciężkie westchnienia zdobiące wargi. A tęsknota piętrzyła się, narastała niekontrolowanie niczym komórki w procesie nowotworzenia, naznaczając każde pragnienie nienasyceniem.
CZYTASZ
TROUBLE IS... ━ gojō × OC
Fanfiction[bardzo wolno pisane] Kiedy, po długich dwudziestu dwóch miesiącach, dwudziestosiedmioletnia Kato Hana zaczyna myśleć, że wreszcie wyleczyła się z pewnego białowłosego imbecyla, los postanawia spłatać jej okrutnego figla. I dopiero wtedy nadchodzi c...