▪ 13 ▪

1K 117 28
                                    

Sama nie wiedziała, co pierwsze wyrwało ją ze słodko-gorzkiego letargu, otaczającego drobne ciało niczym niewidzialne szpony; dźwięk tej upierdliwej, systemowej melodyjki rozdzierającej przeszywającą ciszę, czy może ten jego cholerny głos, wkradający się ukradkiem wprost do umysłu. Nad wyraz wesoły, przepełniony żartobliwością i beztroską, tak bardzo kontrastując z intymnym, miękkim szeptem sprzed kilku chwil, wciąż odbijającym się cichym echem w niewielkiej przestrzeni między ich dwiema niespokojnymi sylwetkami.

Hana od niechcenia zerknęła na swoje dłonie, nie mając pojęcia, co ze sobą zrobić ani jak się zachować; na litość, przecież ostatnim, czego pragnęła, było podsłuchiwanie mniej lub bardziej istotnych rozmów białowłosego. Nonszalancko poprawiła luźne kosmyki, uciekające z wysokiego kucyka, łaskoczące policzki i z ciężkim westchnieniem wlepiła nieprzytomny, otępiały wzrok w smukłe palce, zakończone paznokciami spiłowanymi w kształt migdała. Miękki, mięsisty materiał czarnych dresów przyjemnie drażnił jej opuszki, a blada skóra wciąż naznaczona była nieznacznymi obtarciami, otoczonymi zaczerwienieniem i lekką opuchlizną.

Przewróciła wymownie oczami, zaciskając dłonie w pięści, ignorując nieprzyjemne pieczenie i pulsujący ból, przeskakujący z synapsę na synapsę niczym impuls nerwowy; to było tak niezdarne z jej strony, aż uwłaczające do cna. Palące upokorzeniem pod skórą, nieustannie przenikające w głąb, coraz głębiej i dalej, aż do konformacji białek, niszcząc ich strukturę natywną, zaburzając konformację, budząc nieskończone pokłady zażenowania, imitującego śmiertelną truciznę.

A zarazem to wszystko było irytujące. Cholernie irytujące, niczym kumulacja jej wszystkich małych, codziennych złości; upalnych, nieznośnych dni wypełnionych żarem, lejącym się z nieba, odjeżdżającego w ostatniej chwili autobusu, nieakceptowalnych spóźnień, zbyt słodkiej kawy i jego nieustannego, natarczywego ględzenia akurat wtedy, gdy potrzebowała absolutnej ciszy. Sama myśl o swojej bezradności, kompromitującej niezdarności wciąż nieprzyjemnie piekła, drażniła tkanki niczym infekcja, najmocniej dotykając galaretowate, rozdygotane rozjątrzeniem mózgowie. Jednak prawdziwą wisienką na torcie zeźlenia, istnym crème de la crème, była ta niezręczna, niebezpieczna sytuacja, w której się znalazła; jego bliskość i delikatność, troska okalająca spojrzenie lazurowych tęczówek, a przede wszystkim bezczelne zacieranie granic, przekraczanie stref, dryfowanie w odmętach iluzorycznych odczuć, dających namiastkę przeszłości.

Wiedziała, że nie powinna tego robić; wiedziała, że to igranie z ogniem, zabawa zapałkami w pokoju wypełnionym metanem, kroczenie po linie nad śmiertelną przepaścią, jednak nie potrafiła się powstrzymać, zapanować nad zamglonym tęsknotą umysłem. Może nawet nie chciała, lecz tego nigdy w życiu by nie wyznała, nie wyartykułowała ani ubrała w żadne słowa, nawet z chłodnym ostrzem na swej szyi, niczym niemą, wymowną groźbą.

Przygryzła wnętrze policzka, nieśmiało przenosząc zaciekawione spojrzenie na sylwetkę Satoru, nonszalancko opierającego się o kuchenną framugę; stał niecałe dwa metry od niej, w jednej dłoni trzymając telefon, a w drugiej pęk kluczy, który w nerwowym tiku przekładał między długimi, szczupłymi palcami. Energicznie kiwał głową, mrucząc coś pod nosem, co chwilę rzucając beztroskimi żartami w eter, wyginając przy tym wargi w szerokim uśmiechu, obnażającym szereg śnieżnobiałych zębów. Przeniosła wzrok jeszcze wyżej, chcąc pochwycić zarys czarnych lenonek, niesforne kosmyki, opadające na czoło i powieki, jednak w tym samym momencie mężczyzna płynnym ruchem schował urządzenie do kieszeni, a na twarzy naznaczonej zmęczeniem znów zagościła powaga, snując się cieniem w lazurowych tęczówkach. Niespodziewanie odwrócił się w stronę Hany; zdążył zahaczyć spojrzeniem o jej i zupełnie, niczym w automatycznym, teatralnym odruchu, wymusił na ustach beztroski, szeroki uśmiech. Choć jego wargi się wyginały, unosiły kąciki, oczy zaprzeczały odbieranemu obrazowi; gdzieś na samym dnie oceanu skrytego pod powiekami białowłosego, wciąż widziała niepokój, mącącą nerwowość, której pomimo usilnych starań, fałszywych gestów, nie zdołał ukryć przed światem.

TROUBLE IS... ━ gojō × OCOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz