▪ 16 ▪

822 87 37
                                    

Choć ostatnią rzeczą, jaką pragnęła robić, było odliczanie, ile czasu minęło od tej nieszczęsnej rozmowy, nie potrafiła w żaden sposób powstrzymać ani okiełznać samej siebie. A tym bardziej tego durnego, przeklętego zlepku neuronów, tworzącego galaretowate skupisko zbędnych myśli; niczym w upiornym, niechcianym zapętleniu słowa Satoru powracały do niej raz za razem, trzęsąc całym światem, chwiejąc przy tym skrzętnie budowanymi fundamentami relatywnego spokoju. Mąciły taflę w sercu, drażniły najgłębiej ukryte struny, bezmyślnie rozrzucając zarzewia tego czegoś, co swym echem niepodważalnie przypominało namiastkę dawnej adoracji.

Co gorsza, w tych kilku wyartykułowanych zgłoskach, Kato Hana odnalazła niedorzeczne ukojenie. Przedziwne poczucie komfortu, do którego tęskniła przez tych dwadzieścia dwa miesięcy, a którego cholernie brakowało jej w codziennej szarzyźnie rzeczywistości. Było to coś niespodziewanego, zaskakującego w swej prostocie, absolutnie oszałamiającego. Bezczelnie wkradającego się do umysłu, przeżerającego neurony swym niewytłumaczalnym magnetyzmem. I mogła przysiąc na wszelkie świętości; wolałaby sczeznąć w piekle, niż przyznać to przed kimkolwiek, nawet przed nią samą, jednak słowa białowłosego niezaprzeczalnie trafiły w ostatnią warstwę jestestwa, akurat tam, gdzie znajdowało się mityczne serce. Rozgościły się między jednym, a drugim przedsionkiem, wypełniając całą jego strukturę aż do cna.

I za cholerę nie mogła przestać o nich myśleć. Rozbrzmiewały echem w przestrzeni między skroniami, rozbijały się o krawędzie umysłu, mimowolnie będąc rozkładane na czynniki pierwsze, analizowane pod każdym możliwym kątem, w każdym możliwym kontekście. Jednak raz za razem, niezależnie od obranej drogi, logiki oraz argumentów, wynik zawsze pozostawał ten sam: Kato Hana po prostu miękła. Bezwładnie, niekontrolowanie miękła na samo wspomnienie tych kilku zdań. Jego czułego głosu. Szczerego spojrzenia, w którym odnajdywała niezachwianą pewność i zdecydowanie.

Och, kurwa.

Sama już nie wiedziała, czy pragnęła krzyczeć z nadmiaru rozkosznych emocji, pęczniejących pod skórą, rozrastających się niczym bluszcz tuż obok serca, dających ciepłe ukojenie, czy może wrzeszczeć z jawnej frustracji, najprawdziwszego zagubienia, wypełniającego calutką jej głowę. Do chuja wafla i wszystkich świętych, było od groma argumentów za, a jeszcze więcej przeciw; przecież zdawała sobie sprawę, że ona i on to mieszanka wybuchowa. Niebezpieczna. Popieprzona jak kilo gwoździ bez łebków. A jednocześnie tak niesamowicie zgrana. Dobra. Perfekcyjna w swych wadach i niedoskonałości.

Gardłowe jęknięcie uciekło spomiędzy jej warg, a oczy mimowolnie uciekły ku górze, zahaczając o żarówkę, emitującą nieprzyjemnym, drażniącym światłem. Nieznacznie zmrużyła powieki, oparła jedną dłoń o chłodną strukturę umywalki, bez pamięci pogrążając się w mechanicznych, robotycznych ruchach. Z każdą kolejną chwilą, z coraz większą siłą szorowała szkliwo zębów, jakby chcąc dać upust tym wszystkim skrajnym, poplątanym uczuciom, szalejącym huraganem pod skórą. Nieprzyjemny dźwięk niósł się echem po łazience, odbijał od jej ścian wyłożonych kafelkami w tym paskudnym, błękitnym odcieniu, doprowadzającym Hanę do fiksacji. Miała ochotę wyrzucić z siebie całą tę złość, kumulowaną od kilkunastu dni, niezrozumienie powodujące namiastkę migreny, a przede wszystkim naiwność, objawiającą się żałośnie przyspieszonym pulsem i głupkowatym uśmiechem, niepozornie wkradającym się na wąskie wargi.

Z obrzydzeniem wypluła białą, mentolową pianę i gdy tylko dostrzegła czerwoną smugę, zdobiącą wnętrze umywalki, raz jeszcze zawyła niczym ranne zwierzę. Kolejna fala irytacji przetoczyła się przez trzewia, ściskając narządy w nerwowych skurczach. Mimowolnie przewróciła oczami; te jej cholerne, osłabione dziąsła, pierdolona zapowiedź parodontozy. I wiedziała, że to wszystko była wina tego paskudnego wrzoda. Najgorszego pasożyta, z jakim miała kiedykolwiek do czynienia.

TROUBLE IS... ━ gojō × OCOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz