To było miłe.
Uchylić ociężałe powieki, wciąż spowite resztką lepkiego snu, pozwolić, by snop bladego, nieśmiałego światła, przedzierający się przez tę nieszczęsną lukę w bambusowych roletach, zamajaczył na tafli źrenic, leniwie drażniąc receptory, niezmiennie pogrążone w wyimaginowanych majakach.
To było naprawdę cholernie miłe.
Przekręcić się na lewy bok, długim ruchem dłoni zmyć z twarzy te nieliczne ostatki z migawek zeszłej nocy, a później rozbudzić zmysły, oprzytomnić umysł, zaciągając się słodką aurą jej zapachu. Kwiatową wonią, miękko spoczywającą nad ich nagimi ciałami, otulając niczym poranna, letnia mgła.
I wreszcie zobaczyć tę zaspaną twarz, okrytą woalką błogości, domieszką bezbronności, gdy leżała bezwładnie w morzu pieleszy, brodziła w bezkresie jego łóżka, pogrążona w nieprzebytej fali.
Zwinnym, czułym ruchem odgarnął niesforne kosmyki, frywolnie opadające na czoło i policzki, by bez żadnego zawstydzenia utkwić w niej przepełnione niemą admiracją spojrzenie. Lekkie westchnienie zatańczyło na jego wargach, gdy bezczelnie analizował gładkie płótno kobiecej twarzy, niezmącone żadnymi plamami trosk. Na litość, ta drobna brunetka – Kato Hana – była tak inna. Inna od wszystkiego, co znał, do czego został przyzwyczajony na przestrzeni tych dwudziestu kilku lat, sumujących się w szerszy obraz, będący życiem. Jej niepowtarzalna, unikalna inność szczególnie rozkwitała, ulegała wyostrzeniu w tych nielicznych, intymnych momentach jak ten; była wtedy tak odważnie obdarta z każdej warstwy pancerza, ogołocona z najróżniejszych mask, przybieranych na twarz. Nie było już żelaznej zbroi wykutej z chłodnego dystansu, uformowanej niezależnością i samodzielnością; były tylko zarumienione policzki, lekko rozchylone wargi i ona, okryta ramionami błogiego, głębokiego snu.
Jego Kato Hana. Najbardziej jego, jak tylko się dało.
Rozczulony uśmiech ozdobił usta białowłosego, okraszając twarz iskrami radości, niedbale rozrzuconymi po całej skórze; spojrzenie lazurowych tęczówek jeszcze bardziej zmiękło, wypełniając się najszczerszą, pierwotną formą miłości. I mógłby przysiąc na wszelkie świętości, istniejące i nieistniejące bóstwa, że dla niego była uosobieniem ideału. Pokręconą, namacalną definicją perfekcji, nawet ze swoją kąśliwością, nieprzystępnym charakterem, ironią zdobiącą każde wypowiadane słowo. Bo w następnej chwili, ułamku sekundy, każda warstwa sarkastycznego jestestwa rozmywała się w niekontrolowanej czułości, przekształcała w pył nicości, obnażając to, co usilnie próbowała ukryć przed całym, otaczającym ją światem.
— Przestań się gapić — wymamrotała przychrypniętym, zaspanym głosem, uchylając przy tym jedną powiekę i spoglądając z niedowierzaniem. — Jesteś creepy, typie.
Satoru tylko parsknął śmiechem, nie odrywając od niej rozmarzonego, maślanego spojrzenia; co mógłby powiedzieć? Jak się wytłumaczyć? Że nie był w stanie oderwać od niej wzroku? Że w chwilach, takich jak ta, jego miłość jeszcze bardziej pęczniała, rozrastała się wzdłuż ciała niczym substytuty naczyń krwionośnych, przejmując nad nim władzę i wypełniając niekontrolowaną frenezją? Czy istniały słowa, epitety i sposoby, by opisać to, co do niej czuł każdą budującą go komórką, każdym atomem składającym się na pierwiastki i związki, będące fundamentem jego osoby?
— Chciałbym kiedyś założyć z tobą rodzinę.
Sam nie wiedział, dlaczego wypalił to na jednym wdechu; dlaczego ta jedna myśl, która niespodziewanie rozbłysła w umyśle niczym nieproszona błyskawica, w ułamku sekundy zwilżyła koniuszek języka, by finalnie bezwładnie zawisnąć w eterze. A zaraz po nim nastała cisza; nie było w niej ani krzty niezręczności, wręcz przeciwnie – przesiąkła niemym zaskoczeniem, szczerym zdziwieniem, odbijającym się na tafli jej tęczówek i powiek, tak pociesznie, szeroko otwartych.
CZYTASZ
TROUBLE IS... ━ gojō × OC
Fanfiction[bardzo wolno pisane] Kiedy, po długich dwudziestu dwóch miesiącach, dwudziestosiedmioletnia Kato Hana zaczyna myśleć, że wreszcie wyleczyła się z pewnego białowłosego imbecyla, los postanawia spłatać jej okrutnego figla. I dopiero wtedy nadchodzi c...