▪ 9 ▪

1.3K 130 86
                                    

Nie chciała nawet liczyć, a tym bardziej uświadamiać swojego przemęczonego, biednego umysłu, która to była z kolei nieprzespana noc; miała wrażenie, że wraz z postawieniem stopy na terenie tokijskiego lotniska, ściągnęła nad siebie fatum bezsenności, podążające za nią niczym cień.

Znów przekręcała się z boku na bok, odrzucała kołdrę, gniotła poduszki pod głową, jednak pomimo usilnych starań i pobożnych życzeń, żadna z tych wszystkich czynności nie potrafiła dać Hanie upragnionej ulgi. Materac przypominał swoją strukturą niewygodny, twardy jak cholera, kamień, każdy najmniejszy szmer drażnił nadwrażliwe zmysły, a galaretowata tkanka określana mianem mózgowia pracowała na najwyższych obrotach, doprowadzając ją do szału. Raz po raz przed powiekami przeskakiwały migawki minionego dnia, tworząc jeden, ogromny burdel pozbawiony ładu i składu. Sceny zmieniały się szybko i niekontrolowanie niczym w kalejdoskopie, a ona co rusz była świadkiem mirażu twarzy i emocji. Sama nie wiedziała, co bardziej wytrącało ją z relatywnej równowagi – absurdalne zachowanie tego białowłosego wrzoda, czy może tak bolesna i dosadna kłótnia z Aratą, wciąż odbijająca się echem między skroniami. Na litość, zarówno jeden, jak i drugi, sprawiał, że miała ochotę wrzeszczeć z frustracji, zdzierać skórę przez to palące niezrozumienie, przeskakujące z synapsy na synapsę, a stos piętrzących się pytań wcale nie ułatwiał sytuacji. Bo tak właściwie to dlaczego?

Dlaczego Satoru wysyłał tak skrajne, sprzeczne sygnały, zupełnie jakby prowadził z nią niedorzeczną zabawę w kotka i myszkę? Dlaczego tak odważnie ją wtedy dotknął, wykonał dobitny krok, zostawiając przy tym palący ślad na talii, by ułamek sekundy później uciec bez słowa wyjaśnienia niczym tchórz? Czy miała to być tylko zwykła gra, okrutny żart, którego tak beznadziejnie i naiwnie padła ofiarą?

I choć niepewność pęczniała między trzewiami, krążyła wraz z limfą między tkankami, odpowiedzi nie było. Ani żadnych wyjaśnień, jakkolwiek uzasadniających skrajności, których doświadczyła w tak śmiesznie krótkim czasie. Jednak najgorsze w tym wszystkim było to, że zamiast się cieszyć, zamiast dziękować istotom wyższym za pozorne rozwiązanie problemu tego wrzoda, ona czuła rozżalenie i gorycz. Piekącą irytację, drgającą na włóknach mięśniowych, mrowiącą pod skórą, dając absolutne poczucie szaleństwa. Bo pod wpływem wspomnień, mirażu uczuć majaczącego niczym fatamorgana na dnie duszy, zaczynała gubić się w swoich własnych pragnieniach, coraz bardziej przegrywając z tą cholerną tęsknotą. Tęsknotą, mającą lazurowe oczy, zadziorny uśmiech i czuprynę białych, miękkich włosów, proszących, by wpleść w nie szczupłe palce.

A z drugiej strony tego bałaganu, rozgardiaszu problemów, myśli i decyzji, w którym bezdennie przepadła, znajdowała się ta młoda, butna menda. Narwany gówniarz, będący tak upiornym odzwierciedleniem jej samej; zbyt gorącej głowy, cholerycznego charakteru, kierującego się pierwszym odruchem i impulsem. Próbowała go zrozumieć, zerknąć na sytuację jego oziębłym, pogardliwym spojrzeniem, docenić troskę, jednak sposób jego zachowania oraz ton, jakim się do niej odnosił, rozsierdzały ją na nowo, raz za razem, gdy tylko o tym myślała. Wystarczyło to jedno, niefortunne popołudnie, by oczach Hany stał się absolutnie bezczelną łajzą, pozbawioną taktu i empatii, bezrefleksyjnie wymuszającą niezręczne, niechciane zachowania. Wiedziała, że ona sama nie była święta, mając swoje za uszami; bo może i wina leżała po jej stronie, może uciekała tchórzliwie przed szczerą rozmową, aczkolwiek miała powód. Cholernie trudny, bolesny powód i obiecała sobie, że gdy tylko przełknie gorzką tabletkę przeszłości, gdy nauczy się spoglądać na tę sytuację jak na cenną lekcję, dopiero wtedy wyzna całą, swoją prawdę na temat zdarzeń sprzed niepełna dwóch lat.

× × ×

I gdy za oknem majaczyła blada poświata nowego dnia, błądząc bezczelnie po podkrążonych oczach, zaczerwienionych policzków, a ona wreszcie zdołała uspokoić rozdygotany umysł, zasypiała leniwie z cichą, pobożną nadzieją na wargach, że przez tych kilka, śmiesznych godzin snu, chociaż jeden problem magicznie się rozwiąże. Jednak ku jej ogromnej rozpaczy i gorzkiemu rozczarowaniu, nic się nie zmieniło. Ba, było jeszcze gorzej, bo gdy niewiele po godzinie siódmej rozbrzmiał budzik, boleśnie uświadomiła sobie nieobecność tego paskudnego, upierdliwego imbecyla, która była cholernie niepokojąca i alarmująca. W jej głowie od razu rozpoczęła się fala potencjalnych scenariuszy, alternatywnych przyszłości i żadna z tych wizji ani trochę nie poprawiała humoru; czy to miało związek z wczorajszą anomalią w zachowaniu Satoru, czy było zwykłym zbiegiem przypadku, splotem niefortunnych zdarzeń?

TROUBLE IS... ━ gojō × OCOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz