Rozdział 1

762 24 3
                                    

Rhys

Ściany w poczekalni pomalowane są na jasnoszary, niemalże biały kolor. Panele na podłodze są tej samej barwy, może o jeden ton ciemniejsze, a białe krzesła dopełniają mdłego wyrazu korytarza. Jedynym urozmaiceniem jest jasnobrązowy stolik i wazon z żółtymi kwiatami.

Siedzę pochylony na krześle, łokcie opieram na kolanach i wpatruję się intensywnie właśnie w te kwiaty. Jestem pewien, że znam ich nazwę, ale za nic nie mogę sobie jej przypomnieć. Z braku lepszego zajęcia skupiam się właśnie na tym, przeszukuję pamięć w poszukiwaniu właściwego słowa.

Słoneczniki.

Ach, tak, słoneczniki. Prostuję się i wzdycham, zagadka została rozwiązana. Opieram głowę o ścianę za moimi plecami i zerkam krótko na siedzącą obok mnie kobietę.

Tak samo jak ja przed momentem wpatruje się w kwiaty. Jednak o ile moja uwaga była w pełni skupiona na nich, ją rozpraszają drzwi od gabinetu. Na złączonych udach położyła małą, czarną torebkę. Ściska ją kurczowo w obu rękach, prawie jakby bała się, że drzwi nagle się otworzą, wyskoczy z nich jakiś wariat i wyrwie jej ją z rąk.

Zastanawiam się, czy coś powiedzieć i przerwać to pełne napięcia milczenie. Chyba powinienem to zrobić. Problem w tym, że nie wiem, co miałbym powiedzieć. Myślę przez chwilę, aż w końcu ponownie na nią zerkam.

- Nie musi pani tu ze mną siedzieć.

Podryguje zaskoczona tym, że się odezwałem. A może dlatego, że właśnie przyłapałem ją na kolejnym nieufnym zerknięciu w stronę drzwi. Tuszuje to natychmiastowym uśmiechem i obraca się w moją stronę, dłonią dotyka mojej. Wzdragam się od tego niespodziewanego dotyku, a ona momentalnie naprawia swój błąd - cofa swoją dłoń.

- Wybacz. Nie chciałam, zapomniałam, że... - przeprasza mnie i odchrząkuje, szybko zmienia temat, nim całkiem się pogrąża -Mówiłam ci, żebyś nie zwracał się do mnie per ,,pani". Nie mam sześćdziesięciu lat i nie jesteśmy dla siebie obcymi ludźmi. Mów mi po imieniu.

- Okej - mamroczę pod nosem, powstrzymuję odruch wytarcia ręki o dżinsy - Nie musisz tu ze mną siedzieć, Louise. To jeszcze trochę potrwa, a potem kolejna godzina w środku...

- Nonsens. Poczekam na ciebie, skoro już tu jestem.

Nie protestuję więcej, w ciszy akceptuję jej decyzję. Z niewiadomych dla mnie powodów jest nie tylko zestresowana, ale i podekscytowana. To drugie uczucie najwidoczniej przeważa, bo nie chce stąd wyjść i wrócić po mnie za półtorej godziny. Naprawdę się stara.

Lousie Walker to kobieta świeżo po czterdziestce, choć duchem jest zaledwie po dwudziestce. Wciąż nie zdecydowałem, czy to tylko jej gra, by zdobyć moje zaufanie, czy zwykle tak się zachowuje.Jeśli to pierwsze, to całkiem jej się udaje. Wbrew sobie zaczynam ją lubić.

Wreszcie nadchodzi moja kolej. Drzwi ze złotą plakietką, na której widnieje imię i nazwisko psychologa, otwierają się. Wychodzi stamtąd chłopak mniej więcej w moim wieku. Obrzuca mnie dziwnym, spłoszonym wzrokiem i czym prędzej mnie mija. Przechodzi przez korytarz i z hukiem zatrzaskuje za sobą drzwi wyjściowe.

Zastępuję jego miejsce. Wchodzę do środka bez oglądania się na Louise i zamykam za sobą drzwi. Podchodzę wprost do fotela, siadam na nim sztywno i staram się rozluźnić. To nie tak, że to moja pierwsza wizyta tutaj i dlatego jestem zestresowany. To po prostu atmosfera tego miejsca tak na mnie działa, a może fakt, że muszę tu być i czeka mnie rozmowa.

Naprzeciwko mnie siedzi moja psycholog. Zakłada nogę na nogę, na udzie opiera notatnik i próbuje nawiązać ze mną kontakt wzrokowy. Ja z kolei staram się go za wszelką cenę uniknąć.

- Rhys - wita mnie z uśmiechem - Miło cię widzieć. Jak minął ci tydzień?

- Dobrze.

To zapewnienie jej nie wystarcza. Zresztą nie wygląda, jakby mi wierzyła. Milczy i przygląda mi się, minimalnie kiwa przy tym głową, czekając na rozwinięcie. Wzdycham w duchu i uciekam wzrokiem w bok, już czując ciężar podtrzymywania rozmowy przez kolejną godzinę.

- Louise przyjechała dzisiaj ze mną. Siedzi na korytarzu -mówię z braku innego ciekawego tematu do poruszenia.

- Louise Walker? - upewnia się.

Potakuję głową. Opieram dłonie na udach, przede wszystkim starając się zachować pozory otwartości, chociaż wolałbym schować je do kieszeni.

- A więc przyzwyczajasz się powoli do swojej nowej rodziny zastępczej? Jesteś w niej od... - szybko zerka w swój notatnik - ...dwóch miesięcy, tak?

- Tak. Louise stara się o adopcję - mówię jeszcze ciszej.

- Naprawdę? To wspaniała wiadomość, nie uważasz? Nie cieszy cię to?

Wzruszam ramionami. Na nią to jednak nie działa, dalej czeka na rozwinięcie tematu. Tego w niej nie cierpię. Tej ciszy i przenikliwego spojrzenia, gdy po prostu czeka, nie wypowiadając ani słowa. W jej mniemaniu to może cierpliwość, ale dla mnie to niemy szantaż. Powiedz coś albo będę milczeć, aż cię do tego zmuszę.

- Nie potrzebuję tego - mówię w końcu - Nie rozumiem, czemu tego chce. Za pół roku skończę osiemnaście lat, stanę się dorosły. Po co jej to? Nie łatwiej byłoby jej znaleźć sobie jakieś dziecko?

- O czym ty mówisz? Rodzina nie jest czymś, co znika po osiągnięciu pełnoletności. Udziela ci wsparcia nawet w dorosłym życiu.

- Oni nie są moją rodziną - zauważam logicznie- Znam ich parę miesięcy.

- To prawda, nie są. Jeszcze. Ale mogą się nią stać, jeśli ich do siebie dopuścisz. Nie możesz wiecznie iść przez życie sam. Potrzebujesz bliskich, potrzebujesz rodziny, tak jak każdy człowiek. Louise chce ci ją podarować. Pytanie brzmi - czy ty zechcesz ją przyjąć?

Nie odpowiadam jej, zatapiam się w rozmyślaniach. Louise zaskoczyła mnie, kiedy spytała się mnie, czy chciałbym dołączyć do ich rodziny na stałe. Znamy się tak krótko, dlatego po prostu nie rozumiem, dlaczego stwierdziła, że chce mnie mieć za syna. Kogoś, kto wkrótce osiągnie pełnoletność i komu rodzina się już do niczego nie przyda.

Pomijam już sam fakt, jak bardzo bezsensowna jest to propozycja. Nie wiem, jak się do niej odnieść. Gdy mi o tym powiedziała, przyznałem, że jest miła. Tak samo jak jej mąż, Gilbert i ich pięcioletni syn, Andrew. Uznała to za dobry znak i postanowiła bardziej zaangażować się w moje życie prywatne. Dlatego przyjechała tu ze mną. W ten sposób chce mi chyba pokazać, że wspiera mnie takiego, jaki jestem. Z problemami i ponurą przeszłością.

- Chodzisz do mnie już dwa miesiące. Myślę, że pora porozmawiać o powodzie, dla którego tu jesteś.

Zaciskam palce na materiale dżinsów. Podejrzewam,do czego czyni aluzję i przeklinam samego siebie, że dopuściłem ją do głosu.

- Dlaczego tu jestem? - powtarzam za nią cicho.

- Tak. Chciałabym, żebyś spróbował mi opowiedzieć o tym, co się wydarzyło pięć lat temu.

Co się wydarzyło pięć lat temu? Chwytam się tej myśli i staram się cofnąć myślą do tamtego okresu. Niemal natychmiast zderzam się z niewidzialną barierą w moim umyśle. Nieważne, jak bardzo się staram, nie mogę się przez nią przedrzeć. Tak naprawdę nie chcę tego robić, nie chcę nawet próbować w obawie przed tym, co mogę uwolnić.

- Wie pani. Porozmawiajmy o czymś innym.

- Dobrze. Co się z tobą działo przez te dwa lata, gdy zostałeś uznany za zaginionego? - zmienia pytanie i minimalnie nachyla się w moją stronę - Postaraj się sobie przypomnieć i mi opowiedzieć...

Dark TwinsOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz