13 czerwca, sobota
Gdyby ktoś zapytał mnie, gdzie najbardziej lubiłam spędzać sobotnie poranki, moja odpowiedź brzmiałaby, że w pracy.
Gdyby ta osoba usłyszała moją odpowiedź, od razu postukałaby się palcem po głowie i odwróciła, żeby porozmawiać z kimś normalnym.
Ale taka była prawda. Praca w cukierni, a już szczególnie latem, to najlepsze co mogło mi się przytrafić w czerwcowy, sobotni poranek.
Rozmawiałam akurat z Marthą. O trzy lata starsza ode mnie szatynka była jednym z moich współpracowników. Właściwie to nieczęsto zdarzało się, że byłam w cukierni z kimś oprócz moich pracodawców, ale mieliśmy jedną ważną zasadę, że na jednej zmianie musiało być co najmniej dwóch pracowników. I zazwyczaj podczas moich zmian to właśnie Victor i Shirley pełnili tę rolę; oni zajmowali się pracą w kuchni, a ja stałam za ladą. Jednak zdarzały się takie dni jak ten, kiedy szefowie musieli gdzieś pilnie wyjść i oddawali cukiernię w ręce swoich pracowników.
Dlatego też tę dzisiejszą zmianę spędzałam z Marthą. Szatynka głównie zajmowała się sprzątaniem kuchni i stolików, a ja jak zwykle obsługiwałam klientów. I akurat obie znalazłyśmy chwilę wolnego, by ze sobą porozmawiać.
Może i nie znałyśmy się zbyt dobrze i nie miałyśmy wielu wspólnych tematów, ale była jedna rzecz, która nas łączyła – książki. Obie byłyśmy fankami fantasy i romansów, dzięki czemu wolne chwile w pracy mogłyśmy spędzać, omawiając nasze ulubione serie.
— Ja i tak zostaję przy Harrym Potterze — zaśmiałam się, gdy dziewczyna stwierdziła, że ostatnio na nowo zakochała się w Darach Anioła. Martha przewróciła oczami w geście dezaprobaty.
— Potter jest przereklamowany — stwierdziła, a ja tylko pokręciłam przecząco głową.
— Nigdy.
— Nie znasz się!
W tym momencie zadzwonił dzwoneczek, a u drzwi wejściowych pojawił się nowy klient. Wyprostowałam się za ladą z uśmiechem i zerknęłam w kierunku przeciwległej ściany, gdzie było wejście do cukierni, a widząc tam znajomego mi czarnowłosego studenta, poczułam ogarniającą mnie ekscytację.
— Terence? — zapytałam trochę zaskoczona. I sama nie wiedziałam czym. Czy tym, że przyszedł do cukierni, tym, że ubrany był w białą koszulę i spodnie od garnituru, czy może tym, że w prawej dłoni trzymał bukiet pięknych, czerwonych goździków.
Czarnowłosy uśmiechnął się z zakłopotaniem, a gdy stanął naprzeciwko mnie po drugiej stronie lady, trochę niezręcznym gestem potarł swój kark.
— Cześć — przywitał się, po czym, wystawiając w moją stronę kwiaty, powiedział — to dla ciebie.
Przyjęłam bukiet z jeszcze większym zdumieniem niż przedtem i kątem oka zauważyłam, jak Martha ulotniła się do kuchni.
— A to z jakiejś okazji? — zapytałam, ukradkiem wdychając słodki jak wanilia zapach goździków. Mimowolnie kąciki moich ust uniosły się jeszcze wyżej. Pomimo mojego pierwotnego zdziwienia poczułam się rozczulona gestem młodego mężczyzny.
Czarnowłosy zaśmiał się cicho, spuszczając głowę.
— To długa historia.
— A ja mam dużo czasu — odparłam, odkładając kwiaty na kawałek wolnego blatu z tyłu, mimo wszystko nie odrywając dłużej niż na ułamek sekundy wzroku z Terence'a. Jednak w tej samej chwili dzwoneczek przy drzwiach zadzwonił, a do cukierni weszła starsza, siwa kobieta. — A przynajmniej w teorii.
CZYTASZ
goździki | ✔
Romance- Nie jestem ani trochę dobry w wyznaniach. Dlatego po prostu wiedz, że za każdym jednym razem, kiedy dawałem ci goździki, miałem na myśli dokładnie to, co one oznaczają. A oznaczały wdzięczność. Podziw. Wyjątkowość. Zauroczenie. . . . . . . Czyli...