4. Centrum jej świata

111 29 48
                                    

     Dobili do brzegu wyspy, w miejscu, gdzie woda co jakiś czas przykrywała niewielki pomost. Melanie z nową energią zabrała się za pomoc przy cumowaniu. Wyminęła zdziwionego Hawkinsa i wyskoczyła na śliskie deski. Przywiązała kuter do samotnego polera z wprawą godną mistrzyni.

— Dzięki, mała! — rzucił Bob, wynurzając się z kabiny.

— Pójdę przodem, okej? — powiedziała i nie czekając na odpowiedź, odeszła w stronę stromych, kamiennych schodów z obu stron otoczonych piętrzącymi się skałami, o które raz po raz rozbijały się fale.

Gdy dotarła na szczyt, jej oczom ukazał się najpiękniejszy widok na świecie. Poczuła przyjemne ciepło w okolicach serca, kiedy zadarła głowę i popatrzyła na swoją ukochaną latarnię, tę dumną jasną wieżę, zerkającą opiekuńczym okiem na morze rozpościerające się wokoło. Obok, jakby przytulony do jej ściany stał mały domek, akurat spowity w cieniu kilka razy większej latarni. Obie budowle z założenia były białe, jednak czas i wilgoć zrobiły swoje, oblepiając ich ściany ciemnozielonymi porostami.

Melanie ruszyła krótką ścieżką w stronę domostwa, mając wrażenie, jakby minęły długie miesiące od dnia, kiedy ostatni raz zamykała te stare drzwi, od których odklejała się niebieska farba. Otworzyła je — nie potrzebowała klucza, bo właściwie nigdy go nie używała. Kto miał ją okraść na tym pustkowiu? Owionął ją znajomy zapach starych mebli. Och, jak bardzo za nim tęskniła!

I właśnie wtedy, gdy wiodła spojrzeniem po starych kątach, czując głęboko w sercu, że wróciła do domu, właśnie wtedy nadszedł smutek. Przykra realizacja. To miejsce przestało już do niej należeć.

Nie, nie mogła pozwolić sobie na słabość. Nie mogła rozkleić się na czyichś oczach. Musiała wyłączyć emocje. Z zimnym dystansem zrobić to, co trzeba, nawet jeśli wewnątrz miała ochotę paść na podłogę i po prostu zacząć szlochać.

— Przepraszam? — usłyszała za plecami głos, przez który omal nie dostała zawału.

Zebrała w sobie wszystkie siły, aby zmusić obojętność do zapanowania nad jej obliczem. Odwróciła się i spojrzała na trzymającego torbę podróżną Hawkinsa.

— Pan Wilson wspominał, że oprowadzi mnie pani po wyspie — zaczął i chociaż znów się uśmiechał, było w nim trochę niepewności. — Chyba że woli pa-

— W porządku — przerwała mu, uznając, że i tak nie dałaby rady się teraz spakować. — Zacznijmy od latarni.

Zaczekała, aż odłoży swoją torbę w sieni, a potem wyminęła go i poszła w stronę wieży. Aby wejść do środka, musieli wspiąć się po stalowych schodach mniej więcej na wysokość drugiego piętra. Ciężkie, metalowe drzwi szczęknęły złowieszczo i chwilę później znaleźli się wewnątrz, w idealnie okrągłym pomieszczeniu o ceglanych ścianach.

— Każde piętro jest ważne, więc proszę uważnie słuchać — zaczęła przesadnie srogim tonem, przypomniawszy sobie o swoim wcześniejszym pomyśle. — Jesteśmy w kotłowni. — Stanęła na środku pokoju i wskazała na wielką, dość głośno buczącą, umorusaną maszynę, zajmującą sporą część wolnej przestrzeni. — Tutaj był kiedyś piec węglowy, ale po wojnie wymienili go na agregat. Ten też już swoje przeżył, więc trzeba się z nim obchodzić jak z jajkiem. Nie można go pod żadnym pozorem wyłączać, bo trzeba będzie cudu, żeby znów się uruchomił. Agregat zasila nie tylko latarnię, ale także dom, więc radzę uważać.

Przeszła kilka kroków w bok, gdzie pod ścianą stały poukładane schludnie kanistry.

— Tu ma pan paliwo. W kotłowni trzyma się również zapasy. Tam, za panem, jest zamrażarka, a tam, po drugiej stronie była kiedyś studnia, ale i ją usprawnili, więc jest tylko kran. W domu też ma pan bieżącą wodę. Zimną.

AgapeOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz