Kapral Techno podszedł do swojego osiodłanego konia i poklepał go po karczychu. Był bardzo szczęśliwy, że jego koń nie ucierpiał podczas wdarcia się intruzów do osady, nie wiedział co by zrobił gdyby stracił to kochane zwierzę. Mężczyzna zebrał w sobie ostatek sił i wgramolił się na konia, sadzając tyłek na siodle. Złapał za lejce i spojrzał na swoich towarzyszy, którzy również szykowali się do wyjazdu. Oprócz niego z osady wyjechać miał Philza oraz jego wnuk, Fundy, wraz z wielkim stadem psów tropiących. Wcześniej planowali zabrać cały oddział, jednak ostatecznie postanowili wyruszyć w trójkę, aby wyprawa była sprawniejsza i szybsza.
— Fundy, daj psom jakąś rzecz należącą do George'a, niech poznają jego zapach — rozkazał Kapral, ruszając w stronę bram, a zaraz za nim wyjechał Phil.
Lisi chłopak bezzwłocznie podał psom koszulę w której kiedyś chodził poszukiwany brunet. Psy zaczęły wdychać zapach, merdając ogonami. Bloodhoundy przepychały się między wyżłami, co chwila uderzając je swoimi obwisłymi polikami po głowach. Pomiędzy ich nogami przepychały się beagle, podniecone nowym zadaniem. Nagle wszystkie psy na komendę stanęły na baczność, a następnie ruszyły pędem do lasu, przedzierając się przez ledwo otwarte bramy.
Fundy widząc to od razu wskoczył na swojego konia i pognał za nimi, zostawiając w tyle Techno oraz dziadka.
— Blade, jesteś pewien, że chcesz jechać? Wyglądasz dosyć słabo — zagadnął Philza, jadąc razem z towarzyszem przez wysokie trawy łąk.
— Dam sobie radę, Phil. Coś mi mówi, że sztylet którym mnie ugodzono nie był normalny — mruknął Kapral.
— Co masz na myśli? Uważasz, że mógł to być magiczny artefakt?
— Możliwe. Normalne ostrza nigdy nie zostawiały na mnie aż takich obrażeń. Nasze leki zawsze mi pozwalały niemalże od razu ozdrowieć, a teraz? Teraz moje rany piekły, ropiały i nie chciały się zasklepiać. Pielęgniarka która mnie opatrywała omało nie zemdlała, kiedy zobaczyła moje rozbabrane rany.
— A teraz jest lepiej?
— Tak, dzisiaj rano wszystko się zasklepiło, zostało tylko zaczerwienienie i ból. Osobiście uważam, że sztylet był zatruty.
— Co za świnie z tych manberczyków — parsknął gorzko Phil.
Obaj mężczyźni wjechali do gęstego lasu, prowadzeni przez zgraję rozbrykanych psów. Okolica wydawała się być spokojna, niemalże uśpiona, a jedyną oznaką życia w tym miejscu, były skowyty tropicieli.
— Dokładnie. Nigdy nie miałem do czynienia z takimi zagraniami. Ciekawi mnie tylko co to była za trucizna, w końcu zamiast mnie zabić spowolniła moją regenerację. Pewnie taka trucizna ma na celu przedłużyć gojenie aby zdążyła się wdać gangrena. Zachowałem moje brudne bandaże, kiedy wrócimy do domu zbadam je dokładniej.
— Dobrze — Phil skinął głową, bacznie obserwując majaczącego pomiędzy drzewami wnuka.
Mężczyźni jechali tak jeszcze przez godzinę, kiedy niespodziewanie natrafili na rozpadającą się chatkę. Psy obok niej zachowywały się niespokojne, ciągle węszyły, szczekały i merdały ogonami, dając znak, że coś znalazły.
Blade razem z towarzyszami, zszedł z koni i wyciągając miecz z pokrowca, podszedł do domku. Widząc, że drzwi są uchylone, bez wahania wszedł do środka. W pomieszczeniu panował zaduch i odór zgnilizny. Tropiciele rozejrzeli się dokładnie po pomieszczeniu, po kilku chwilach znajdując pozostałości po obozowiczach.
CZYTASZ
ᴄᴢᴀsʏ ʙᴇᴢᴋʀᴏ́ʟᴇᴡɪᴀ ɪ | DNF | DreamSMP ✔️
Fanfic„- Chciałbym aby Clay patrzył na mnie tak, jak patrzy nocami na księżyc. Chciałbym aby tęsknota i zachwyt rozrywały jego serce, aby jedynym ukojeniem dla niego były me ramiona, jedynym lekarstwem na zmartwienia był mój głos, a obietnicą szczęścia mo...