Rozdział 50

36 8 0
                                    

Frank

Włożyliśmy swoje kostiumy. Spojrzałem na Rosie, która teraz uśmiechała się od ucha do ucha, szczęśliwa, że w końcu idziemy na naszą małżeńską randkę.

- Zadowolona? - uniosłem brwi.

- Bardzo. - przytaknęła. - Ta sukienka jest okropnie niewygodna i cała w niej pływam, ale tak... Jestem zadowolona.

Chociaż to był jej pomysł, to mnie naprawdę się podobał. Zorganizowałem kostiumy i wszystko zaplanowałem. Ubrania, które mieliśmy na sobie, były naprawdę ciepłe i podobnie jak Rosie pociłem się w swojej marynarce. Przynajmniej to było we wrześniu, więc jak już tam dotrzemy, będzie nam chłodniej.

- Ciekawe, co o nas myślą Ci wszyscy ludzie... - powiedziała powoli Rosie, rozglądając się po ogrodzie. - Mamy na sobie ciuchy sprzed prawie dwustu czterdziestu lat.

Poszedłem za jej przykładem i też rozejrzałem się po ludziach zgromadzonych pod Pałacem Wersalskim. Kiedy kilkoro z nich napotkało moje spojrzenie, pośpiesznie odwróciło wzrok. Uśmiechnąłem się pod nosem i włożyłem dłoń do kieszeni, drugą nadal obejmując ją ramieniem.

- Może wydaje im się, że jesteśmy aktorami? - podsunąłem, ale nie zwolniłem, ani nie przyśpieszyłem kroku.

- Może? - wzruszyła ramionami. - Wiesz co? Miałeś rację. Włożenie tych ciuchów od razu jest jednak trochę zabawne. Uciążliwe, ale zabawne.

Nagle przypomniało mi się, że powinienem zabrać telefon. Mogło nam się przydać kilka zdjęć. W każdym razie byłaby to niezła pamiątka.

- Masz komórkę? - zapytałem, kiedy skręciliśmy do alejki obstawionej donicami z krzewami przystrzyżonymi w kształt łez.

- Nie, - pokręciła głową. - I tak nie będzie działała.

Momentalnie zgasł cały mój entuzjazm. Spiorunowałem ją wzrokiem, na co ona spojrzała na mnie mrużąc oczy.

- Co? - prychnęła cicho, patrząc na mnie ze zdziwieniem.

- Myślałem, że będziemy robić zdjęcia. - wyjaśniłem.

W odpowiedzi Rosie tylko wywróciła oczami i się zatrzymała. Zrobiłem to samo, a ona wsadziła sobie dłoń w dekolt, grzebiąc między piersiami.

- Co Ty... - zacząłem, ale nie zdołałem skończyć, bo ona wyciągnęła sobie z gorsetu płaski aparat cyfrowy, mniejszy od telefonu. - Aha...

- Za kogo Ty mnie masz? - zawołała oskarżycielsko.


Rok tysiąc siedemset osiemdziesiąty trzeci w Wersalu był tylko trochę ładniejszy niż w Paryżu i Berlinie. Byłem już wcześniej w tym roku, ale żadna z tych wizyt nie była na tyle turystyczna, co ta teraz. Dla mnie było cudownie.

Zerknąłem na Rosie, która stała ze mną wśród innych ludzi oglądających pokaz. Poczułem, jak zaczyna się wiercić ze zniecierpliwieniem, kiedy jeden z prezentujących przyprowadził Owcę, kaczkę i koguta, którzy mieli stanowić załogę latającego balona.

- Co się dzieje? - zapytałem, kiedy niecierpliwie potrząsnęła głową.

- Wydostaniemy je. - oznajmiła szeptem, stając na palcach, żeby dosięgnąć do mojego ucha. - Jak tylko znajdą się wystarczająco wysoko.

- Słucham?

- No tak. - potwierdziła, nie zmieniając zdania. - Kiedy wypuszczą balon, pobiegniemy za pałac, gdzie nie ma ludzi. Wtedy się przeniesiemy...

Słuchałem jaki ma plan, ale chociaż dla nas był możliwy, wydawał mi się zbyt surrealistyczny, żeby tak po prostu go wykonać.

- Żartujesz sobie, prawda? - zapytałem z niepokojem.

- Nie. - pokręciła głową. - Puszczają balon.

Wskazała głową na mało skomplikowaną konstrukcję i zaczęła biec, ciągnąc mnie ze sobą.

Chociaż jej sukienka była niewygodna, to Rosie była w stanie w niej biec równie szybko, co w swojej szacie Czarownicy Czasu, która podobno była jedną z najwygodniejszych rzeczy, jaką można na siebie włożyć, chociaż wcale na to nie wygląda.

- Jesteś pewna, że to bezpieczne? - zapytałem, kiedy zaczęła otwierać portal do kosza balonu.

- Tak. - powiedziała beztrosko. - Przemyślałam to, nie martw się.

- Ale sama mówiłaś, że najlepiej otwierać portal na stałym podłożu. - zauważyłem, ale ona nie wyglądała, jakby się tym przejęła.

- Tak, ale Kleo pokazała mi, jak zakotwiczyć przejście, żebyśmy nie wyszli gdzieś w powietrzu. - powiedziała powoli, jakbym był dzieckiem, któremu trzeba tłumaczyć wszystko osiemdziesiąt razy.

Nie było sensu z nią dyskutować. Otworzyła przejście i pociągnęła mnie za sobą.

Wylądowaliśmy w koszu i nagle poczułem, jak podłoże pode mną się zatrzęsło. Na chwilę straciłem równowagę, ale Rosie bardziej była zajęta zwierzętami gospodarstwa domowego, które na nasz widok zaczęły panikować.

- Rosie... - zacząłem drżącym głosem, ale ona szybko mnie uciszyła.

- Bierz kozę i spadamy! - rozkazała, wciskając mi w ręce beczące zwierze.

Wykonałem jej polecenie, patrząc jak bierze pod pacę koguta i tą samą ręką chwyta kaczkę za skrzydło, żeby jej nie uciekła.

Tym samym wolną ręką otworzyła portal, żeby mnie przez niego bezceremonialnie wykopać.


Wróciliśmy do domu okropnie zmęczeni, zaraz po tym jak Rosie podrzuciła uratowane zwierzęta jakiemuś biednemu gospodarstwu. Teraz siedzieliśmy na kanapie, nadal w kostiumach z torbami w których były nasze normalne ciuchy, u stóp.

Nagle Rosie wybuchła niepohamowanym śmiechem. Obróciłem głowę, patrząc na nią, ale ona nadal nie przestawała się śmiać.

- Chwila... - zacząłem, nadal dysząc ciężko. - Ty to zaplanowałaś!

Rosie przestała się śmiać i obróciła głowę w moim kierunku. Nadal szeroko się uśmiechała, ale po chwili prawie całkowitego bezruchu pokiwała głową.

- Jasne, że tak. - odparła, jakby to było coś oczywistego. - Od samego początku.

Zdałem sobie sprawę, że nie czuję ani złości, ani żalu. Tylko... zmęczenie, ale przepełnione satysfakcją.

- Było wspaniale. - podjęła po dłuższej chwili. - A teraz pomyśl, ile takich przygód nas jeszcze czeka. Dużo. Bardzo, bardzo dużo.

- Tak bardzo Cię kocham. - wydyszałem.

- Ja też Cię kocham. - odpowiedziała, szeroko się uśmiechając.

Nadal na siebie patrząc zbliżyliśmy się do siebie, łącząc nasze usta w pocałunku. To jeszcze nie był koniec. To dopiero początek. Bo na wszystko mamy czas. 

Mamy czas || Znajdź mnie w ParyżuOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz