Rozdział III

161 10 10
                                    

Dopiero po chwili, gdy jej oczy przyzwyczaiły się już do rażących promieni, stopniowo była w stanie wydobyć z nich kolejne kształty.

Pierwszym, co udało jej się dostrzec z tej świetlnej kakofonii, była zielona dłoń wyciągnięta w jej stronę. Niewiele myśląc, schwyciła ją mocno, by jak najprędzej móc stanąć na nogach. Gdy tylko poczuła. jak silne i ciepłe palce zaciskają się na jej ręce, ciągnąc ją w górę, tak, by w końcu odzyskała równowagę, momentalnie wpadła w panikę. Szybko rozluźniła swój uścisk i wychyliła się do tyłu. Następnie potrząsnęła energicznie głową i dopiero wówczas zdała sobie sprawę z kolejnej rzeczy.

Nie była w obozie.

O święta Sydamen, zdecydowanie nie była w obozie.

Zamiast wszechobecnych namiotów, otaczały ją teraz murowane domy z lekko wygiętymi, drewnianymi daszkami i bogato rzeźbionymi tarasami oraz werandami, z których zezowały na nią roześmiane, roztańczone płaskorzeźby: niebiańskie, skrzydlate tancerki o pełnych piersiach i kształtnych biodrach, a także ich umięśnieni, męscy towarzysze. Gdzieniegdzie, w plątaninie kunsztownej snycerki, przebiegała zwierzyna o krętych rogach i mocnych kończynach, za którą uganiały się potężne lwy z rozdziawionymi, drewnianymi pyskami.

To wszystko wyglądało... dziwnie. Jak coś, czego w życiu nie widziała. Jak zaprzeczenie domu.

Bardzo nie chciała dopuścić do siebie myśli, że to najpiękniejsze, co kiedykolwiek dane jej było zobaczyć.

Budynki połączone były gęstymi sieciami kolorowych chorągwi, zapisanych w całości nieznanym jej pismem, a także lampionami, które zapewne musiały płonąć nocami i oświetlać wąskie uliczki, w cieniu których upchnięte niewielkie kramiki ściskały się rywalizując o przestrzeń. Ławy sklepików stały zastawione po brzegi wielobarwnymi tkaninami, zwojami o mosiężnych cylindrach, krzykliwymi broszurami, workami pełnymi ziół, przypraw i kadzideł. W oddali, zapewne na placu, majaczyła potężna statua, pomalowana jaskrawymi farbami.

Brakowało jej tchu. Takk bardzo była tym wszystkim otumaniona. Powtarzała sobie rozpaczliwie, by po prostu nie patrzeć tuż obok, w kierunku cienia rzucanego przez wyprostowanego Praczaję.

Praczaja Karne i te jego przeklęte, diabelskie sztuczki.

Wypuściła go. Nie była w stanie przypomnieć sobie momentu, w którym oswobodził się z kajdan. Nie wiedziała, jak to wszystko właściwie się stało.

- Zaprowadzę cię do sanktuarium – oświadczył nonszalancko, błyskając w jej stronę swoimi krwistymi oczami. Nie dała się jednak zbić z tropu.

- Gdzie ja jestem? – zapytała, odsuwając się od niego, nadal rozglądając nerwowo wokoło, jakby szukała drogi ucieczki, bądź czegokolwiek, co wyglądało jakkolwiek znajomo. Jak przez złość, tym bliskim elementem w obcym, nęcącym feerią barw i zapachów, krajobrazie, był jedynie zielono-skóry elf, który od kilku dni znajdował się na jej łasce.

- W drodze do sanktuarium. Być może nie do tego, na którym ci zależy, jednak dzisiaj nie sprecyzowałaś swoich wymagań – roześmiał się krótko i wskazał jej jedną z ulic. Hilmajna spojrzała w dal, dopiero wówczas dostrzegając, że są jedynymi żywymi istotami, być może prócz małych insektów, sunących po falach rozgrzanego powietrza.

Coś było nie tak, ale nie potrafiła dokładnie sprecyzować, co. Na pewno tylko ona wyglądała na zagubioną – roześmiany czart zdawał się świetnie bawić. Musiała być to część jakiegoś większego podstępu.

W porządku, pomyślała jadowicie, nie będę  błagać o litość, nie dam mu tej satysfakcji.

Zachowam się, jakbym była spokojna.

[SKOŃCZONE] Pieśń Srebrnej SrokiOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz