Rozdział IX

111 9 4
                                    

Wiedziała, że to nastąpi, że przyjdzie nocą, kiedy będzie najbardziej bezbronna.

Mimo wszystko, była gotowa.

Wpatrywała się martwo w sierp księżyca, patrzący na nią jak boskie oko, które osądzało ją ostrym, srebrnym światłem. W oddali wyły stepowe wilki. Wstała powoli, kołysząc się, patrząc wyzywająco w kierunku swego niebiańskiego sędziego - rozłożyła szeroko ramiona, jakby na znak tego, że nie miała już nic do ukrycia.

Walczyła z goryczą winy i wstydu.

Lecz tym razem nie chciała się im poddać.

Tym razem rzucała im wyzwanie.

Szła coraz pewniej w kierunku księżyca - wiatr rozwiewał jej srebrne włosy, otulał chłodem piersi, brzuch i uda. Ostre trawy raniły jej stopy.

Zrozumiała, że jest absolutnie wolna; była sobą, najbardziej, jak tylko potrafiła – a to uczucie było równie wyzywające, co uzdrawiające.

Tyle do odkrycia. Tyle do zrozumienia. Tyle czasu, który trzeba nadrobić.

Przez chwilę upajała się jeszcze zyskaną na nowo samo-świadomością, w końcu jednak usłyszała za sobą poruszenie, odwróciła się więc powoli. Jej profil wydawał się tonąć w księżycowym świetle.

Przetarł zaspane oczy i mimowolnie rozwarł usta. Stała naprzeciw, nieco wyzywająco, ale spokojnie, próbując zapanować nad kulącymi się łopatkami. Maskująca swoją niepewność i zakłopotanie. Piękna, jakby była niebianką, rezydującą na srebrzystym miesiącu. Wstał powoli, w obawie przed przepłoszeniem jej. Podszedł. Nie ruszyła się ani o krok. Uniosła nieco posągowe oblicze i pozwoliła, by składał kolejne pocałunki na jej policzkach, powiekach, czole i ustach.

- Praczaja – zaczęła i pokręciła głową, zdając sobie sprawę, że cokolwiek by mu nie powiedziała, on i tak nie będzie w stanie zrozumieć. Patrzył na nią wyrozumiale, gładząc jej długą szyję. Szeptał cicho. Rzucał zaklęcie. Rzeczywiście, mantry były wygodniejsze niż rysowanie wzorów i prowadzenie wyliczeń. Ciekawe, jak można było się tego nauczyć? Czy w ogóle można było?

- Mantry pochodzą od bogów. Cała siła, którą posiadam, jest darem Sunahiri. Jestem jak naczynie, z którego ona korzysta, przekazując swoją wolę na tym świecie – wyjaśnił, będąc w stanie usłyszeć jej pytania.

- Boski przekaźnik? Słyszysz swoją boginię?

- Tak, jak ty swoich bogów, to chyba normalne, prawda?

Wyglądała tak, jakby usłyszała coś niemożliwego do wyobrażenia,  jakiś przedziwny oksymoron.

- Nie, Praczajo. Nie. Moi bogowie są niemi. Ale wierzę ci. Jest jeszcze wiele rzeczy, które są między nami diametralnie różne.

Kapłan uśmiechnął się do niej łagodnie, wciąż zdjęty jej niezwykłym urokiem i delikatnością. Nie odwzajemniła jednak jego spojrzenia.

- Zdaje mi się, że chciałaś mi coś powiedzieć – objął Vettę, wraz z nią utkwiwszy teraz wzrok w rozgwieżdżonym niebie, napawając się jego ogromem i urodą.

- Chciałabym nie czuć się tak brudna i rozpustna.

- W głębi duszy wiesz, że taka nie jesteś – położył jej palec na piersi, pod którą skrywało się jej serce :- To uczucie to ten czarny dym. Plotki, oszczerstwa i wpędzanie cię w poczucie winy. To klątwa, która na tobie ciąży. Widzę, jak codziennie z nią walczysz: ale też, jak codziennie z nią wygrywasz.

- Wiesz, że wygram, prawda?

- Jestem tego pewien.

- Ja też. Ale do tego czasu czasem będę nieznośna.

[SKOŃCZONE] Pieśń Srebrnej SrokiOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz