Rozdział XI

106 9 7
                                    

            Podstawowa zasada funkcjonowania dużej części nefrytowych elfów brzmiała, że jeśli gdzieś nie było Pahariphulamu, to zawsze można było go sobie zorganizować. Działało bez zarzutu, według następującej zasady: skoro dom został tysiące guzów na zachód, a tęsknota za nim potrafiła w gorszych momentach dosłownie rozedrzeć duszę, czemu więc, gdzieś przy czerwonym szlaku przecinającym zubożały Arat, w forcie wybudowanym za złotych czasów ułusu, nie otworzyć sobie nocnego bazaru w wersji kieszonkowej, gdzie w najlepsze trwała wymiana cennych i rzadkich dóbr?

No właśnie. Żadnego porządnego argumentu przeciw.

Próżno było szukać sprzedawców tkanin, jednak Praczaja miał jasny cel. Chodził od elfki do elfki, wypytując uprzejmie czy nie znalazłoby się może niezniszczone odzienie, na tak zwane już, dla złotoskórej damy, która dreptała za nim w jego własnych, o wiele za dużych szatach, wyglądając przy tym, jak jakaś zabiedzona niewolnica. Nie przyszedł jednak handlować z pustymi rękoma – oferował na wymianę perłowe kolczyki albo całkiem dużą sumę srebrnych monet bhutakasabskich; wyraźnie zachęcone tym żołnierki pędziły do własnych kwater, wyszukując w bagażach czegoś, co nie uraziłoby wysublimowanych gustów panicza ze stolicy. Gdy powracały, niosąc naręcza bajecznie kolorowych strojów, odbierał je od nich łagodnym gestem i zamaszyście pokazywał gorczycowej elfce, ona zaś wpatrywała się weń tylko, nie mówiąc ani słowa, z wyrazem twarzy, po którym ciężko było ocenić, czy jest zadowolona, czy nie. Dla postronnych był to widok doprawdy ciekawy, para bowiem nie rozmawiała ze sobą w ogóle – co jakiś czas wymieniali tylko pojedyncze spojrzenia, przez co towarzysząca im gawiedź zachodziła mocno w głowę, czego właściwie byli obecnie świadkami. Ich zachowanie było o tyle nieczytelne, że pahariphulamczycy byli już nieco obeznani z żółtoskórymi, a więc z panienką Elaman i jej bardzo szanowanym wujkiem. Ale oni byli inni. Dziewuszka ciągle gadała, jak nakręcona. Zawsze wypytywała o każdą, możliwą rzecz, skrupulatnie sporządzając notatki w kajeciku, który sprawiał wrażenie większego, niż ona sama. Całkiem dobrze mówiła już po paharamsku. A wujek? Jej wujek lubił dobre i dostatnie życie - to sprawiało, że niedaleko mu było do nefrytowego elfa. Towarzyszka Syna Mayilam zdawała się być ulepiona z innej gliny. Właściwie nie tyle ulepiona, co wykuta z czegoś twardego i bardzo, bardzo zimnego. Być może musiała się jeszcze trochę oswoić? Podobno miała za sobą straszne przejścia. Cały fort huczał od plotek.

Tymczasem Vetta wciąż zmagała się ze swoim największym wrogiem - samą sobą.

Z jednej strony czuła się ogromnie onieśmielona tak dużym zainteresowaniem swoją osobą, do tego zainteresowaniem dość uprzejmym (miała już okazję przekonać się, jak wyglądała atencja podyktowana nienawiścią czy strachem); z drugiej, nigdy wcześniej nie widziała takich barw tkanin, takich misternych ozdób, nawet na dworze swojej matki i była w niej jakaś część, która cieszyła się fakturą materiałów, mnogością troczków i guzików, połyskujących niczym niewielkie, opalizujące insekty. Część, której zawsze sobie sama odmawiała, uważając ją za niepoważną, pragnęła od razu przymierzyć wszystko, ufryzować włosy na paharamską modłę i widzieć zachwyt w oczach swojego kochanka pięknego jak marzenie. Chciała tego wszystkiego, co kiedyś uważała za kobiece, a więc słabe. Teraz piękno kojarzyło jej się z siłą, paradoksalnie nie wbrew naukom swego zakonu, a wreszcie mogąc realizować je w pełni.

Z trzeciej...

Zupełnie niespodziewanie przypomniała sobie o swych pobratymcach, trzymanych obecnie w niewoli, zupełnie tak, jak wcześniej oni przetrzymywali jej ukochanego. Czy znęcają się nad nimi? Zapewne nie, a nawet, gdyby się tak wydarzyło, nie mogłaby czuć wobec nich ani krztyny współczucia, i chyba co gorsza nie chodziło tu o to, czego doświadczyła z ich strony. Nie czuła w sobie jednak potrzeby zemsty. Chciała jedynie, by wiedzieli, że przeżyła.

[SKOŃCZONE] Pieśń Srebrnej SrokiOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz